niedziela, 16 listopada 2014

Numibia w aszkenazyjskim sosie

w niedzielny, chmurny i wietrzny poranek posiekałam Mont Blanc cebuli (mając na względzie działanie bakteriobójcze i przeciwszkorbutowe, co na jesieni ma rolę wszak niebagatelną) i wrzuciłam w war patelni omaszczonej olejem w celu zrumienienia. dwie trzecie na pożytek zupy fasolowej, jedna trzecia do towarzystwa zrazom wołowym. zakończywszy pitraszenie skrzętnie strzepnęłam fartuszek, podmalowałam rzęs łopotanie węgielną maskarą i wyruszyłam na ekspozycję do Narodowego. już w aucie alaska delikatnie napomknęła, że czymś tu jakby capi. najpierw się zrzymłam a potem nieśmiało zasugerowałam moje nowe mydło, lecz ta teoria nie zyskała akceptacji. zaaferowane oczekiwaną wystawą fresków z Faras zarzuciłyśmy gremialnie wraz ze Starszą Panią na potem poszukiwanie źródła , co tu ukrywać, odoru. w przepięknej, nowej i klimatyzowanej galerii Muzeum Narodowego będącej absolutnie fascynującym, piaskowo-ceglastym tłem dla ekspozycji fresków nubijskiej kultury chrześcijańskiej uratowanej dzięki nosowi/intuicji prof. Michałowskiego, tego samego co letko z okowów jeziora Nasera przesunął był onegdaj świątynię faraona Ramzesa drugiego w Abu Simbel, z wolna, tuż po naszym przybyciu zaczął się rozchodzić „specyficzny aromat” . w multimedialnych prezentacjach wprawdzie nie było nijakiej wzmianki o czynnej obecności w dawnej świątyni aszkenazyjskich kucharzy lubujących się w mocnym aromacie cebuli ale już towarzyszące nam w zwiedzaniu głosy koptyjskich śpiewów liturgicznych sugerowały, że być może obok efektów audio w galerii dołączono w gratisowym bonusie efekty ściśle aromatyczne z wydatnym wskazaniem na obfite używanie w świątyni allium cepa. tymczasem wzmożona aktywność kamer oraz pań porządkowych w granatowych mundurkach podążających za mną krok w krok nic mi nie nasunęła gdyż nie bacząc zawieszałam się w niemym zachwycie na resztkami wielobarwnych obrazów ( w szczególności polecamy ślicznych Trzech Mędrców ze wschodu przypominających fikuśne dzieciaki Makowskiego i nobliwą św. Annę z palcem na ustach) i pilnie śledziłam wyryte w piaskowcu ho ho ho temu wzory lotosu, kobr i bawolich ócz na ostałych się szczęśliwie kapitelach kolumn. nie wiem, ale domniemywam, że po opuszczeniu przeze mnie ekspozycji panie mundurowe intensywnie użyły wachlarzów i przełączyły klimatyzatory na intensywne sirocco. gdy po kilku godzinach absencji w końcu dotarłam do własnej klatki schodowej uderzyła mnie w twarz podrumieniona cebula a im bardziej zbliżałam się do własnych drzwi tym bardziej nie miałam wątpliwości. zapalenie w celu odwetu olejowych lampek z aromatem opium dało efekt niezwykle ciekawy, choć cebuli nie wytrzebiło bynajmniej na jotę. wszystkich dzisiejszych odwiedzających Galerię Faras uprzejmię proszę o wybaczenie i zapraszam na odkupieńczą winy fasolową oraz zrazy z cebulą w roli głównej.
b.

1 komentarz:

BratZacieszyciela pisze...

mnie ten aromat kojarzy sie z zupa cebulowa... ech... i jest bardzo mily, naprawde