środa, 18 listopada 2015

O odmiennej destynacji regału

Przy całym elektronicznym cudzie wymiany informacji ja w pracy nadal tkwię w średniowieczu. Jeśli sobie nie wydrukuję maila, znaczy, że go nigdy nie było. Ryza za ryzą, toner za tonerem rośnie mi codziennie sterta A4. Ambitny plan zrobione na lewo, do zrobienia na prawo bierze w łeb już przy jakimś dziesiątym wydruku. W międzyczasie kilka ważnych telefonów ku pamięci odnotowuję na tym co mam pod ręką, od gigantycznego kołonotatnika przez torebkę po bułce po karteluszki mogące pomieścić jeno numer telefonu albo na drugiej stronie innej ważnej notatki (co z reguły kończy się podobnie jak w „Lesiu” poszukiwaniem książki spóźnień na zmianę z książką tajnych dokumentów) . na koniec dnia i tak nurkuję w koszu na śmieci poszukując zagubionych notatek, stąd zdecydowanie odwykłam od darcia tajnych informacji a ogryzki i fusy podrzucam koleżance. Generalnie normalnie moje biurko przypomina skład makulatury po przejściu trąby powietrznej ale i tak bez wahania potrafię namierzyć dwucentymetrowy postit z ważką treścią. Każda wizyta pani sprzątającej zaburza mi ten chaos i muszę natychmiast go odtworzyć, żeby się odnaleźć. Ojciec-dyrektor, wzorcowy esteta, immanentnie omiata moje biurko okiem udającym kataraktę, a gdyby mógł/chciał zainwestować, skierowałby mnie na zajęcia z biurowego fengszui, gdyż mój chaos strasznie bruździ koncepcji jego vide naszego ulubionego projektanta wnętrz, który jedynie w drodze wyjątku zgodził się na obecność w biurze biurek paskudnie psujących aranżację przestrzeni przeznaczonej przede wszystkim prezentacji sztuki wielkoformatowej wiszącej na naszych betonowych ścianach. Tymczasem zbieractwo wydruków w prostej linii prowadzi do zapełniania segregatorów, których krzywe, wielokolorowe góry chybocą się na każdej wolnej przestrzeni biurka, parapetu i podłogi. W końcu ten gigantyczny przyrost naturalny i nam się wydał zbyt dla oka uciążliwy i przyduszający. Podjęłyśmy z koleżanką decyzję o nabyciu do kompletu dwu pękających w szwach szaf, obrotowego stojaka na segregatory. Na zdjęciu wyglądał tak ładnie – istny wzorzec uporządkowania, ozdoba każdego szanującego się biura. Piętro zielone, piętro czerwone, piętro niebieskie i żółte – somnambuliczna, majestatyczna karuzela z segregatorami. Natchnięte tym widokiem nabyłyśmy uzyskawszy uprzednio błogosławieństwo o-d. Do złożenia tego walcowego giganta użyłyśmy mechanicznego wkrętaka dynamometrycznego obsługiwanego przez naszego serdecznego kolegę, naszą złotą rączkę, nasze pogotowie w sprawach różnorakiego autoramentu od składania mebli przez dźwiganie ciężarów po wynoszenie na ogródek tłustych pająków podczas gdy koleżanki stojąc na biurku robią pokaz teatralnej histerii. Złożony stojak stanął tuż obok mojego biurka i natychmiast zarezerwowałam sobie środkową półkę, przeznaczając ją na cele gastronomiczne, gdyż skojarzyła misie z tymi obrotowymi stołami kuchni azjatyckiej. W pierwszej ćwiartce będzie więc śniadanie I, w drugiej śniadanie II, w trzeciej obiad a w czwartej deser lub podkurek. Pusty jeszcze stojak, pełen naszej dumy i nadziei na estetyczne wypełnienie wzbudził w ojcu-dyrektorze taką niespodziewaną odrazę, że sklęsłyśmy w zarodku i spaliłybyśmy go w piecu gdyby nie brak pieca oraz obawa, że materiał, z którego stojak powstał, radykalnie i w czambuł zaczadzi czarnym dymem prawą stronę Wisły a przy wiatrach niesprzyjających i lewą też by osmalić dał radę. Przyjmując (czytaj wykopując się z lawiny segregatorów) jednak zasadę, iż na bezrybiu i rak ryba (podpieramy się usankcjonowaniem UE ) postanowiłyśmy zgodnie z przeznaczeniem wypełnić stojak. O. O. O jakież było nasze rozczarowanie oraz nieukontentowanie gdy załadowany regał obrotowy nie zechciał w żaden sposób wyglądać jak ten z obrazka. Konstruktor tego dzieła nie przewidział raczej, że segregatory z reguły są bardzie pełne niż puste. Nic się nie mieści. a jeśli się mieści tu, to tam, po drugiej stronie półki wystaje lub wypada wypchnięte siłą przeciwpołożnego. Po kilku bezowocnych próbach osiągnięcia ideału z reklamy postanowiłyśmy nabyć duuużą disajnerską otomanę i zarzucić ją na ten obiekt estetycznej rozpaczy. Natenczas szukamy otomany zielonej. Biurowymi spinaczami przyczepimy do niej złote bombki i będziemy mieć swoje własne oryginalne christmastree. Na wiosnę puści się tam kobierzec plastikowych krokusów, latem sztuczne wisienki i kilka wypchanych szpaczków a jesienią przyczepi się na lakier do włosów opadłe liście z ogródka sąsiadów ( bo u nas jeno tuje i niskopienne, liche bukszpany). A tymczasem negocjuję z populacją rozkosznie mnożących się segregatorów strefę neutralną na filiżankę z kawą.
b.

2 komentarze:

Juriusz pisze...

Mam podobne pomysły - 'przecież to się jeszcze może kiedyś przydać!'. Co jakiś czas robię eksperyment, pakuję wszystko, co może się jeszcze kiedyś przydać, wrzucam bardzo daleko od siebie. Jeżeli przez kolejne dwa-trzy tygodnie się nie przyda, to żegnam bez zbędnych analiz (analizy prowadzą do 'to się może przydać'). Zdarzają się pomniejsze wypadki, ale przynajmniej przestrzeń życiowa ulega na powiększeniu (na bardzo krótką chwilę).

benia pisze...

najgorsze w tej metodzie jest, że te wywalone przydasie czasem do mnie czkawką wracają wołając " noi pocożeś mnie wygrzmociła, byłbym w tenczas jak znalazł". no ale kawę przecież gdzieś postawić trzeba, prawda. kwestia priorytetów:)
b.