niedziela, 1 lutego 2009

rozważania weekendowe i bonusy wtorkowe

będąc z kurtuazyjną wizytą u starszej pani oscylującej między 38,5 a 40 z powodu ulegnięcia społecznej presji grypowej postanowiłam sprawdzić ile waży kilo ryżu w szóstym dniu detoksu. waga elektroniczna, nie pogadasz, pokazuje trzy cyfry po przecinku i rejestruje ubytek masy po wypadnięciu włosa z grzywki. postawiłam , uruchomiłam, stanęłam, zemdlałam, wstałam , przetarłam binokle. 63,7 kg. euforia i paroksyzm zachwytu ścisły mi gardło. elektroniczny wygaszacz nie pozwolił mi się dość nacieszyć tym widokiem, więc. ustawiłam ponownie, stanęłam i skwapliwie zemdlałam. na wyświetlaczu 62,8 – mójboże chudnę w oczach. jednak wrodzony sceptycyzm nakazał mi powtórzyć dla uwiarygodnienia trendu próbę po raz trzeci. ustawiłam, stanęłam, zemdlałam. 46,9. nie wymacawszy w opiętych portkach oczekiwanego luzu zakiełkowałam sobie delikatną nieufność. pomachałam wagą, przetarłam wyświetlacz, ustawiłam, stanęłam. 55,9. o zołzo – igrasz ze śmiercią – pomyślałam niepochlebnie o wadze. jak mogłam utyć w ciągu trzydziestu sekund aż 9! Sic! kilogramów?!? ąposible! tymczasem starsza pani słysząc moje okrzyki od zachwytu po bolesną histerię, szeptem , spod siedmiu kocy , radziła, co wzięłam za malignę : na twardym dziecko, na twardym. kolejne próby powtórzenia wyniku rzucały mię to w ramiona ekstazy to w samo centrum greckiej tragedii. już miałam zrzucić szaleństwo pomiarów na nadpłynną labilność kila ryżu gdym w końcu pojęłam o co chodzi z tym twardym. waga ustawiana na łazienkowym dywaniku zachowuje się jak dziurawa krypa w czasie sztormu – rzuca nią to wte to wewte. dobra. ustawiłam na twardym, stanęłam, zemdlałam. ustawiłam, stanęłam, zemdlałam, ustawiłam, stanęłam. załkałam. trzykrotnie powtórzony wynik identyczny do trzeciego miejsca po przecinku. okrutny wyrok bezdusznego urządzenia wtrącił mię w ciemną rozpadlinę rozpaczy. już już miałam się rzucić głową do sedesu gdy mi taka myśl zaświtała. a co, jeśli przed detoksem było na przykład 86 albo dajmy na to 92,4? no to przecież znacząca redukcja, czyli oczekiwany progres. wprawdzie nieroztropnie nie dokonałam pomiarów przed, ale za to swobodnie mogę sobie teraz imaginować dowolnie wysoki ubytek masy. ku pokrzepieniu serca zważyłam się jeszcze raz na miętkim. cudownie. po prostu cudownie. radośnie ucałowawszy starszego pana, starszą panią i wagę pojechałam do domu na kolejna miseczkę ryżu. basmati.
b.

ps.
huk . huk roboty w pracy. robota spływa mi takimi niagarami . po cztery jednocześnie. w klimacie mrocznym i obiecującym jeszcze większą mroczność. nawet płaski brzuch nie jest dostatecznym pocieszeniem. płaski , bo jaki by inny. głodówka przyschła mi żołądek do krzyża i menisk wypukły się wypłaszczył. co do rozmiarów obocznych trudno orzec drastyczną odmianę. nadal jestem bardziej tęga jagienka od łupania kokosów niż zwiewna danuśka od batystów. o północy we czwartek w ramach stopniowej aklimatyzacji i normalizacji zaordynuję sobie maki, nigiri, sashimi i wasabi czyli sushi moje ukochane. ponadto zjadłabym także grilowaną polędwicę, stek z argentyńskiego woła, wiadro kocy w białym winie i hamburgera z dworca centralnego z suszoną cebulką i szweckimi ogóreczkami. popiłabym jakąś nieziemsko słodką malagą bo od zielonej herbaty z pokrzywą cierpnie mi już skóra. brrr.
b.

Brak komentarzy: