niedziela, 25 kwietnia 2010

weekend literalnie

no więc tak. ze zdrowotnościowego sobotniego spaceru przez pienkny Tarchomin przyniosłam trzy filmy i bolesną zapaść w odcinku lędźwiowym (w zasadzie w półpośladku, ale nie epatujmy tu fizjologią, zwłaszcza fizjologią rzyciową). filmy i owszem obejrzane. znowu, ku mej raczej symulowanej rozpaczy okazało się , że posiadam znaczący niedobór chromosomu X i że jak na płeć męską całkiem nieźle się kamufluję. albowiem wszelkiego rodzaju komedie romantyczne mi po prostu nie wchodzą. mam jakąś barierę , najpewniej na skutek zmutowania chromosmu X w chromosom Y z powodu zbyt hojnie używanego masła, albo może z powodu porażenia prądem w Kupiskach (szczegóły w oddzielnem poście) . tak czy owak wszelkie rozpindrzone panny szlochające po winklach za romeami budzą we mnie tyleż empatii co agresji. więc. „kobiety pragną bardziej” oceniam na siedem szmir w skali dziesięciostopniowej. (sprawdzić, czy jeśli film się nie podobał – dają rabat lub subsydia) . potem dla oczyszczenia się z landrynek zapuściłam krewetki. ale dajcie spokój. „dystrykt 9” przyprawił mnie o katalapsję, epilepsję i zgrzytanie ósemek. pierwszy raz się mi zdarzyło, że dla zaczerpnięcia tchu musiałam wyłączyć film. wdech – wydech – wdech – wydech – hiperwentylacja. no nie wiem. nie wiem czy mi się podobał. chyba podobał. albo nie. nie podobał. podobał. nie ... nie wiem. jakoś nieswojo się czułam podzielając sympatie, empatię i współkorelację z krewetkami. na deser zaś była „simone” z Al. Pacino. o tym jak ułuda czyni nas bezmyślnymi ślepcami .i jak kuszące jest być bogiem-stwórcą. i jak tworzywo przerasta twórcę. a w sumie przecież poszłam do wypożyczalni po zupełnie inny film. po „kobiety na skraju załamania nerwowego”. jak już doszłam te kilka kilometrów (dla zdrowotności na piechotę) i usłyszałam werdykt że nie ma i nie będzie to naprawdę sama żem się załamała. szczęśliwie słonko świeciło, ptaszyny trelały, stawy skrzypliwie bo skrzypliwie ale dawały radę dowlec mnie do domu z powrotem. a dziś powycierałyśmy trochę pyłu z apartamentu alaskańskiego, wchłonęłyśmy chłodnik, łososia i wklęsłe mufinki (mój osobisty ptatent ! – mufinki z depresją) i przewlokłyśmy się wałem na koncert sydneja polaka. miał rację marian mówiąc, że pfff kto chodzi na muzę sydneja polaka?!?. ale na entourage koncertu , scenerię nadwiślańskiego wału pełnego brzdąców, rowerzystów, przygodnych staruszek, psów i rozsiadłych z piwem na wczesnowiosennej trawie „melomanów „ warto było się zawlec . piszę zawlec, ponieważ na skutek uprawiania sobotniego, zdrowotnościowego marszobiegu, po film którego nie ma, popadłam w chwilową dysfunkcję narządu ruchu kroczącego. co objawia się tym , że prawa kończyna ewidentnie odmawia mi prawa do jej użytkowania. to w sumie nawet śmieszne jest, gdy robię krok lewą nogą to i owszem proszszsz bradzo ale gdy chcę empirycznie doświadczyć kończyny prawej – o to to już nie nada – totalne embargo. myślę, że dziś rolę beznogiego kapitana pirackiej korwety dostałabym z całkiem niezłą gażą. no dobrzrzrz. idę, ha ha ha , idę na tapczan. a przede mną dłuuuuga droga. niczym sequel „chożdienie po mukam”.

b.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

hmmm,chłodnik musiał być pysznościowy,mniam!ale rozumiem, że to nagroda za niedzielne tarchomińskie tłumy, nie bardzo zachęcające...sorki! a recenzje filmowe bardzo się przydadzą, chociaż wymagają ogromnych poświęceń!
Ju

Anonimowy pisze...

taaak, nie tylko chodnik był majstersztykiem ,ale też łosoś, makaron i mufinki.
a co do kulenia to nie przeszkodziło to podreptac dzisiaj na koncercik...
i za to że ukryłam ten koncert przed Marianem (klasówka z matematyki) zostałam przez nią wyklęta i powiedziała ze mnie nienawidzi
alaska

Anonimowy pisze...

chyba muszę iśc do psychoanalityka po potraktowaniu przez Marianne mojej osoby w tak obcesowy sposób
alaska

benia pisze...

matki majom przechlapane. to samo ci powie analityk tylko weźmie stówkie albo dwie. a nastepny koncert obowiązkowo zabieram mariana - niech sobie popatrzy jak żyje studencka bohema pełna talentów i zapału.i żebym ja ryczała na piosence z pokahontas to już naprawdę musiał być anielski głos (albo mam menopauzę). a harmonijkarz z alabamy wybornie stepuje (materiały udestępnione dzięki mamie B. - dyg-ukłon) jednocześnie dmąc w idiofon dęty blaszany, hej :)

Anonimowy pisze...

gdyby harmonijkarz z Alabamy nie był moim bratem to... ale jest!mimo to zakochanam w nim straszliwie! i dumna niewielka pierś wypięta dziś do przodu, i odtwarzam wokoło nagrania z wczorajszego wieczoru i opowiadam jaki to fajny człowiek ten mój brat. a co do podejrzeń o meno-pauzę u Beni - nic z tego kuleżanko, toć i ja walczyłam, żeby nie rozryczeć się na całego, a z tego co wiem to meno-pauza nie dotyczy. a alaska to będzi się smażyć w czeluściach piekielnych za to co zrobiła swej córce i ja to na dodatek gdzieś zgłoszę, bo na pewno można zgłosić, ze rodzic nie puścił dziecka na tak urokliwe wydarzenie artystyczne - wiem do rzecznika praw dziecka!
jaga

Anonimowy pisze...

bo pierwszym obowiązkiem niepełnoletniego dziecięcia jest uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć.
A jak sie już wszystkiego wyuczy to wtedy dopiero jest czas na rozrywki
i każdy rzecznik przyzna mi rację!!!
alaska