piątek, 27 sierpnia 2010

es regnet szac, czyli memuraów cd.

przyjść do domu z mocnym postanowieniem uprania, uprasowania, odkurzenia i zastać bezprądzie prowadzi prostą drogą na kanapę z nowo nabytą książeczką. coś na podobieństwo harlekina vel łezwyciskacza janusza.l.wiśniewskiego. jeno w germańskim narzeczu. musiałam. musiałam to mieć. uprzejmy kolega z pracy zinfiltrowawszy przy okazji delegacji niemiecką księgarnię dostarczył mi lekturę. i w dodatku dwa tomy. nie omieszkał oczywiście wyrzucić mi, iż zdecydowanie atrakcyjniejszy wydawał się mu być album „historia silnika diesla z modelem do samodzielnego sklejenia”. oraz, że pan księgarz mrungął do niego znacząco sex mal. ale ojtam. jak świnia na pyrowy parnik cieszę się już na dialogi w stylu
- ach, helga du bist die schoenste in der Welt
- ach hriestfried, du muss mich unbedingt kuessen, aber sofort
ale zanim zaległam, kilka razy alaska podjęła straceńczą krucjatę zawleczenia mnie do lasu na kurki. byłam jak tytanowa skała, jak pik asertywizmu , jak urzednik skarbówki rozpatrujący podanie o umorzenie. trochę jestem podła. choć bardziej leniwa.
i w dodatku włączyli mi prąd. więc szur szur szur szybko odkreślam z listy pralkę i odkurzacz oraz udaję, że nie wiem gdzie schowałam żelazko. co mi nasuwa myśl, że gdyby nam w Kleszczówkuw stosownej porze urwali prąd nie mielibyśmy w memuarach odcinka o startującym w kosmos naszym drewnianym domu . a było tak, że wczesnym wieczorem koło 23:55 siedzieliśmy sobie na tarasie onegoż domu rżnąc w karty w ramach zajęć grupowych. nagle, gdzieś z otchłani domu doszedł nas jakby warkot i dudnienie. konkluzja, że to wracają japońskie bombowce po misji w kaliningradzie, w które dał się nam wkręcić jak po maśle marian, pasowała jak ulał. to musiała być cała dywizja japońskich bombowców z rozpadającymi się silnikami i lecąca wprost na nas i nader nisko, powiedzmy tuż nad płotem. omalże tratując odrzwia jadwiga wpadła do domu i zakolebawszy się na falującej podłodze pomknęła na górę do pokoju ratować przed bombardowaniem dobytek, syna, męża i psa (ewtl. kolejność znana jadwidze). biegnąc artykułowała komunikat o piecu szykującym się do wybuchu. dom faktycznie dosłownie drżał w posadach niczym czelendżer szykujący się do misji na marsa. każda jedna klepka dygotała swoim własnym dygotem a w ścianach bulgotało jakby włączono kilka tysięcy bezprzewodowych czajników. z domostwa wybiegł drąc się muskularny osobnik w skąpych slipach i gwałtem trawersował okno gospodarza, który już był raczej w dalekiej fazie rem. stałam zafascynowana na podwórku i zapatrzona trochę w muskularnego osobnika czekałam, kiedy dom oderwawszy się w końcu z posad świata uniesie się unosząc w przestrzeń kosmiczną nas, nasze desusy, karty kredytowe, wędzonego punskiego kindziuka i odleci robiąc spektakularne bum z fajerwerkami. półnagi gospodarz pół biegnąc pół mnac półgębkiem inwektywy pod adresem św. piotra apostoła, patrona zdunów zanurkował w piwnicy, gdzie termostat pieca wskazywał godzinę sądu ostatecznego. podczas gdy w piwnicy, źródle zła, panował względny spokój i harmonia, ukryty pod dachem zbiornik wrzącej wody wpadł w szał i wstrząsał piętrem telepiąc domem niczym urwana winda w 160-cio piętrowym arabskim drapaczu chmur Burj Dubai. po kilkudziesięciu minutach interwencji dom postanowił jednak zostać na miejscu, choć podobną próbę ekstrapolacji w przestworza za pomocą wrzącego pieca ponowił jeszcze raz ale jenośmy się mocniej wczepili w ławy na tarasie podczas gdy gospodarz pół mnąc pół klnąc wybijał mu to z ... yyy z rozdygotanych trzewi.
powróciwszy na staropańszczyźnianej łono tkliwie i czule pomiziałam żeberka kaloryfera wdzięczna, że ich peregrynacja w galaktykę raczej nie kusi.
tymczasem dom w Kleszczówku jeszcze raz podjął próbę bytu samoistnego i w noc poprzedzającą wyjazd ponownie szykował się do startu w przestworza nakłaniany doń dość intensywnie przez oko cyklonu, w którymśmy się znaleźli. i zaiste gdybym rano, po burzy, za oknem zobaczyła zgromadzenie aborygenów nad pieczenią z kangura lub kolonię eskimosów haftującyh krzyżykami skórę krowy morskiej nie byłabym zbyt zaskoczona.
a teraz, dawszy świadectwo memuarom udaję się na szezlong i zamierzam śledzić wunderbare losy helgi i hriestfrieda. o czym potym albo i nie.
aufwiedersehen

b.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

no te twoje zainteresowania czytelnicze zaczynają być trochę perwersyjne.Harlekiny???
Po niemiecku???
no nie wiem...
a tych kurek to i tak Ci nie daruję...
alaska

Anonimowy pisze...

zaczytane z rana:
"Biedronka – ogólnopolska sieć obozów pracy (Auschwitz-Biedronkau), utrzymywana ze sprzedaży produktów z dużym stężeniem papieru toaletowego, trocin, pierza i ze śladowymi ilościami orzechów arachidowych. Biedronka charakteryzuje się tym, że można z niej zrobić dżem, szynkę i sok, a także daje mleko (udowodniono to w reklamach). Posiada też właściwości magnetyczne przyciągające TVN. Ostatnio Biedronka rozpoczęła działalność jako operator komórkowy pod nazwą tuBiedronka (pełna nazwa: tuBiedronka, a tamZiemniaki). "
alaska

benia pisze...

no moja droga. moja lektura przy twojej porannej "marienkaefer-story" to pan pikuś jest.
a z dzisiejszych niedzielnych kampinowskich kurek już perkoce w garze zupka!

Anonimowy pisze...

No właśnie! Cała Ty! Ja się szlajam po krzakach, robię dziesiatki kilometrów wyszukując z lupą grzybków a Ty bezpardonowo zabierasz cały zbiór i robisz SOBIE zupkę grzybową. A tu rodzina trzyosobowa bez obiadu została.
alaska

benia pisze...

uprzedzam. walne cie bez uprzedzenia. tym garem z grzybowom