niedziela, 29 sierpnia 2010

w okowach roman(s)u

zaczyna się trywialnie i trywialnie kończy. ona pisze maila, który omyłkowo trafia do niego. on odpisuje. ona odpisuje. i tak przez dwa lata.
mówię wam, germańcy muszą czymś specjalnym nasączać swoje książki. przeczytałam już w swoim życiu parę lektur, wśród nich kilka arcypięknych i kilka szmirusów. ale jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby książkę przeczytać jednym tchem od 18:00 w sobotę do 4:45 w niedzielny poranek. bez przerwy. 426 stron. wessało mnie niczym grząska topiel porośnięta słodkim łubinem. z licznych biznatyjskich metafor rozumiałam wprawdzie jeno spójniki czasem a czasem zaimki ale fabuła nieubłaganie kazała się śledzić i nawet mrugnięcia zmaltretowanym małym drukiem okiem wydawały się być wiecznością oddzielającą mnie boleśnie długo od losów emmi i leo. zdarzyło mi się wychwycić nonszalancki sarkazm i zawoalowany komizm i subtelną grę słów. o, to lubię najbardziej. słowa, które się stwarzają dla tej jednej jedynej okazji. słowa nieodgadnione poza kontekstem fabuły. słowa utkane z niuansów, niedopowiedzeń, słowa nasycone wieloznacznością , bezkresem wolności i swobody jaką daje anonimowość w internecie. zwierzenia oczekiwane i zaskakujące , ważone serca biciem. obawiam się, że gdybym przeczytała teraz przekład polski okazałoby się to wszystko płaskodenne jak talerz na pizzę. że może cały ten emocjonalny przekaz dopowiedziałam sobie sama dysponując ubożuchnym jednak zasobem słów germańskich. musze to na Was moje drogie niestety przetestować. no nie ma rady. musicie to przeczytać. i powiedzieć mi prosto w oczy, że zwariowałam, że to jest erstkalssige szmira ever. zastanawiałam się trochę czemu tak mnie to wciągnęło. czemu zapatrzona w strony książki odstawiając kubek herbaty nie trafiłam na stolik i dopiero rano po przebudzeniu wdepnąwszy w herbacianą kałużę poszukałam pod tapczanem szczęśliwie nie rozbitego kubka. i wiem już. mam w sobie mianowicie galopujący głód romansu ze słowem pisanym. niechybnie dałabym się uwieść jakiemuś bystremu, żonglującemu słowem jak tuzinem talerzy z zupą pomidorową pisarczykowi z florencji. albo i z wołomina . egal.

Daniel Glattauer
w wersji polskiej tom pierwszy „napisz do mnie” , tom drugi „wróć do mnie”
b.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

ufff! już się bałam,że karzesz nam to czytać w orygiale!!!!
Co zajęłoby mi jak przypuszczam całą (mam nadzieję że długą) resztę życia.
alaska

Anonimowy pisze...

taa, podzielam obawę alaski, już, już byłam skłonna poinformować zgromadzenie, że czytać po niemiecku to chyba będę w kolejnym wcieleniu, a tu taka niespodzianka!
Ju

Anonimowy pisze...

właśnie kupiłam - wersję polską ofkors; chętni w kolejkę na zapisy:)
Ju

Anonimowy pisze...

ups..
jakoś mało chętnych na te zapisy...
Ju, przeczytaj pierwsza i daj recenzję do polskiej wersji językowej.
Ja na razie wypadam z lektur na czas jakiś bliżej nieokreślony.
alaska

benia pisze...

Ju albo przeczytała i padła z wrażenia albo przeczytała i zawija w książkę śledzie :)

Anonimowy pisze...

nic z tych rzeczy, kupiłam wirtualnie, jutro odbieram i zamierzam połknąć jednym tchem, bo bardzo mi trzeba czegoś takiego natychmiast!
chociaż nie wiem, czy na pewno o to mi chodzi:( ale, gdybym się nie odzywała, to znaczy że czytając pochlastałam się i nie o to chodziło...
Ju

benia pisze...

omatkono. czuję brzemię odpowiedzialności. oraz lekki zapach śledzia