niedziela, 22 sierpnia 2010

posuwalskie memuary

przeglądam zdjęcia z wakacji. parafrazując panią J.Ch. mogłabym napisać „wszystko zielone”. mam tu wszystkie zielenie świata od wypłowiałych słońcem kłosów jęczmienia przez soczyście-zielony ręcznik psa po butelkową ciemną zieleń fudżijamy o zachodzie słońca. Suwalszczyzna bowiem jest zielona do wypęku. oraz nieprawdopodobnie piękna. i cholernie trudna w używaniu rowerem. jedynym płaskim miejscem do wytyczenia niekatującej trasy był taras naszej agroturystyki. nie mały. i z pięknymi widokami. gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, zamiast ośmiu górali wzięlibyśmy osiem rowerków stacjonarnych, ustawili je na tarasie i pedałowali ku cisowej górze. kilka prób zmierzenia się z rzeźbą terenu czyniła z nas dyszące zombi. choć zjazdy suwalskimi serpentynami podczas których pęd wiatru rozwiewa rzęsy i poszerza uśmiech bywały namiastką zadośćuczynienia za katorgę wspinaczek. w zasadzie każda z tras rozpoczynała się jak u Hitchcocka – pionowym podjazdem pod Smolniki- a potem to już były rozmaite wariacje na temat stromizny wzniesień w stu odsłonach. najwredniejsze to te długachne kilometrowe podjazdy pod wydawałoby się plaskate wybrzuszenia. tu na pewno lodowiec sunął sobie leniwie kilometr przez dwadzieścia lat zapatrzony w toczone przed sobą moreny denne i czołowe. trzydzieści kilka stopni C, pełna ekspozycja słońca i przełożenie 1:1 – esencja masochizmu. a potem dwukilometrowy zjazd i gały wybałuszone w zachwycie nad doimentnie kiczowatym krajobrazem. ale generalnie rower to były pot, krew i łzy. jacyś rozkoszni globtroterzy potrafili zaznaczyć szlakiem rowerowym pionową, kamienistą ścieżkę żeby inni rowerowi desperaci mogli obrastać w gigantyczną frustrację płynącą z niemocy pokonania siłą własnych łydek piętnastu metrów. naturalnym odruchem spostponowaliśmy więc rowery na rzecz wędrówek pieszych. wprawdzie jeden z młodszych uczestników wakacji wyraził pogląd, że w zasadzie wszystkie widoki są takie same więc po co wędrować ale jednak woleliśmy to sprawdzić empirycznie. no wiec taki sam to jest zachwyt, natomiast obiekty zachwytu jednak różne. choć składniki takie same : moreny, woda, drzewo, niebo. podziwianie suwalszczyzny to jak oglądanie kalejdoskopu. te same kolorowe szkiełka ale setki zachwycających kompilacji.


o wyższości pieczonej babki nad obsuszanym okoniem, kanasty nad sałatką, o tym jak nasz dom dostał drgawek i chciał zrobić wielkie bum, o nocy w oku cyklonu, o psie, który okazał się tybetańskim przewodnikiem, o krowach co smętnie ryczały, o kotach, których nie było, o wypasionym harrodosie w Smolnikach, o trójstyku na palu, o starym patefonie i kartofli zagonie ... jeszcze może będzie, a może i nie.
b.

Brak komentarzy: