czwartek, 14 października 2010

a możebyśmytak najmilsi, wpadli na dzień do millicz willicz ...

siedzę i się skupiam. aż mi pęcznieją cebulki na skroniach. bo. tak łatwo jest ubarwić i dośmieszyć nieubarwione i nieśmieszne. trudniej uchwycić istniejące barwy, pogodny nastrój i oddać go w całej okazałości i krasie. opisać weekend w millicz wilicz . ba. można by spróbować metodą statystyczną i wyliczyć podstawowe dane według klucza prostych pytań kto, co, kiedy (np. my, smalec w towarzystwie księzniczki sissi, całodobowo). lub osnuć opowieść wokół jakiegoś zdarzenia, rozwijając oboczne wątki, zagłębiając się w liczne retrospektywy (np. wpływ niedoboru wody na (r)ewolucję odruchów fizjologicznych). jest jeszcze najprostsza i najkrótsza metoda – napisać, że fajnie było, sakramencko fajosko. bowiem wszystko sprzysięgło się temu, abyśmy mieli bezapelacyjnie najlepszy weekend roku. najsampierw pogoda postanowiła nas podopieszczać i pokokietować lazurowym niebaskłonem i tą niczem nie przesłoniętą żółtą kulką (copyrajt by titulec). poranek w piżamie na oszronionej trawie i w otulinie mgieł połykających pnie złociejących drzew, jakby się żywcem unosiły do nieba- nie do przecenienia. ech. nie wszystkim udało się ten widok odnotować, gdyż, kapryśna mgła nie zechciała czekać aż się wszyscy podniosą z piernatów i czmychła przed pierwszym kubkiem kawy. trudno zresztą oczekiwać wstania z pierwszym pieniem koguta, gdy w zasadzie kładliśmy się kiedy kogut już rodziawiał dzioba do pobudki. bo. taki wieczór - gdy w kozie napalone aż skwierczy, na stole grzana księżniczka sissi z krupnikiem (tak, tak się nazywa ten trunek rodem z austro-węgier) smalec w kilku odsłonach i nieustający banan na twarzy z lub bez powodu - się celebruje do świtu, robi malutką przerwę na sen i zaczyna od nowa. cudowne zapętlenie czasu, pożądane dejavu. i nasza galopująca gotowość do upojenia się tym weekendowym zawieszeniem norm, zasad i codziennych powinności. dla podkreślenia odmienności urwało nas od wody. szansa i sprawdzian dla tych, którzy potrafią zrobić ablucje jednym wacikiem. pfff. mówię wam. da się. trudniej, gdy shit happen, ale ojtam nie wchodźmy tymczasem w te fizjologiczne niuanse. pozatym jacek ma własną studnię. taką nowoczesną hej. z ziemi wystaje rura i jak się zrobi pstryk pstryczkiem to z tej rury się robi fontanna. konia z rzędem kto wie jak okiełznać szlauch i napełnić kanister. stadninę koni temu, kto ten napełniony kanister udźwignie i zatacha do stosownego przybytku. wizja konieczności użycia takiego kanistra w celach prohigienicznych wbiła mnie w krótkotrwałą fobię i praktykowanie sanskryckiej metafizyki ajurwedy w celach wstrzymania ruchów perystaltycznych. co przy nieustająco samonapełniającym się stoliczku jest niebywale niełatwe. w przypływie więc chwilowego rozsądku odseparowaliśmy się na moment od stołu peregrynując do naszego ulubionego sklepu meblarskiego, w którym wspaniałe rustykalne kredensy z litego dębu belgijskiego sąsiadują z megakiczowatymi, złoconymi wysokogatunkowym tombakiem sypialniami i kryształowymi lustrami w ramach stylem kojarzonym z szalonym ludwikiem i jego łabędzim zamkiem myszki miki. tu też, w płonnym przeczuciu uszczęśliwienia mariana, nabyłam jej z dedykacją ekstraordynaryjny porcelanowy nocnik malowany w stratfordskie różyczki, nie pomna, że TO pokolenie książęce porcelanowe nocniki zalicza do kategorii „nooo – ykhm - fajnoeacoto”. ot prosty test na podszyty ckliwym sentymentalizmem uwiąd starczy obdarowującego. w drodze powrotnej zeksplorowaliśmy las w celach grzybobrańczych. z lasu i z twarzą wyszła alaska z do-słownie dwoma grzybkami – w sam raz w ten barszczożur przewidziany na popołudniową biesiadę. reszta towarzystwa pożegnała bór owita jeno w obfite kłęby babiego lata i udała się wprost do regału w spiżarce millicz willicz, gdzie rzędem stał bezlik słoi z zawekowanymi na słodko przez nieocenioną superintendent płachetakami zwyczajnymi (Starszy Pan zwał je kołpakami). pozatym co. udało nam się wywieźć titę na mazury i nie pokazać jej ani jednego jeziora, co można już kwalifikować do kategorii extrem expiriens. oraz. nie wiem czy mogę napomknąć o breweriach w sypialni gospodarzy zakończonych uszkodzeniem pewnych żeber, których nie wskażę palcem (bo nie wiadomo, kto tu zagląda ;) . aczkolwiek dowodzą one, że ułańska fantazja przenika na wskroś i w głąb naród teksański, co poczytujemy sobie za zaszczyt oraz „nasz” wydatny wkład w propagowanie słowiańskiej kultury na zaoceanicznych kontynentach. i. prawie nie czujemy nienawiści do gości, którzy nam wtrąbili bigos. bo. dali nam delektować się uprażonymi niebiańsko kartoflami i karkówką z grilla w sosie z aromatycznego tamaryndowca (który niedouczona autorka wzięła za śliwkę węgierkę – cóż za kulinarne międzynarodowe foux pas). na tym kończę fragmentaryczną relację z weekendu albowiem muszę się zająć szarlotką (u beni jest słodko, świat pachnie szarlotką tra la la - przez tydzień - wartość dodana niewydajnego pochłaniacza)

b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Beniu,
dziękuję za ten tekst piękny.
Bardzo bardzo...
Serdeczności,
Just.