czwartek, 10 lutego 2011

spis z natury

no więc tak. z kronikarskiego obowiązku chciałam tu polecić dwie niezwykle interesujące imprezy kulturalne. jedna z gatunku sztuka teatralna druga z gatunku sztuka celebrowania okazji. „ojciec bóg” wystawiany w klubie 1500 m2 na solcu w starej, parchatej i obskurnej spelunie w miejscu drukarni kartograficznej. anturaż rodem ze złego snu ale już sztuka z kategorii „mast go”. alegoryczna opowieść o ojcostwie z pozycji boga. konflikt ojciec-syn w strotestamentowych odsłonach zaskakująco i łudząco przypominający zmagania każdego współczesnego rodzica. komiczna i tragiczna kronika dorastania dziecka oczami ojca. dziecka, które kwestionuje, neguje i kontestuje wszystkie ojcowskie zasady. tekst perli się wybornym humorem a odmienności poglądów ojca i syna i zaskakuja i bawią. mast go.
zaś sztukę celebrowania okazji można było obejrzeć na jedynym premierowym przedstawieniu w minioną sobotę w pewnej knajpce na saskiej kępie. i żaden wybitny acz normalny scenarzysta nie byłby w stanie wymyślić do tej sztuki lepszych dialogów. gdyż. sześć dojrzałych (arytmetycznie ze szkodą dla małoletnich a z zyskiem dla tych drugich policzona średnia wieku 39,6), fascynujących i błyskotliwych kobiet przy jednym stole i kilku dzbanach wina to eksplozja intelektu i czystego humoru gibko ocierającego się o purnonsens. stan zachichrania osiągnął był tego wieczora swoiste apogeum. spotkanie przebiegło pod hasłem lodów (i nie mówimy tu o żadnej zielonej budce bynajmniej) w swobodnych konfiguracjach. i nawet ociężała obsługa knajpy nie zdołała sprowadzić nas z endorfinowych wyżyn w czeluść (tu uzasadnionego) malkontenctwa praktykując szczególnie drastycznie zasady strajku włoskiego podczas realizacji naszych zamówień. jednak ponieważ mimo widocznych prób zniechęcenia nas do konsumpcji nie zrezygnowałyśmy , wniesiono nam w końcu na stół misy , półmisy i deski fantastycznych mięciutkich grilowanych mięsiw i pierogów z szerokim spektrum kulinarnych nadzień. królową stołu została zboczona śliwka i niech mnie kule biją, jeśli tam na nią kiedy (wkrótce) nie wrócę.
a dziś za przyczyną spornie i konfliktowo ustalonego do społu z kolegą urlopu letniego musiałam odbyć z ojcem-dyrektorem seans psychologiczno-terapeutyczny i bynajmniej to nie ja byłam obiektem głaskania i pożałowania a’la chryzostom cherlawy. otóż bowiem ojcu-dyrektoru zaszkliło się oko z żalu nad swoją, ponoć przez nas okrutnie zdyskontowaną, misją dyrektorską, której nieopatrznie stanęliśmy całkiem w poprzek żądając we dwie osoby urlopu w terminie prawie się pokrywającym, znaczy dwa dni. dwa dni nas razem w pracy nie będzie. i histeria gotowa. no bo że jakże to tak. on tu chce być taki pryncypialny a mu pracownicy robią taaaakie wbrew. a przecież, dziubdziusiu są jakieś zasady, prawda. tłumaczenie ojcu-dyrektoru że działając w pełnym szacunku dla jego woli jednak nie udało nam się uniknąć nałożenia planów urlopowych zajęło mi minut czterdzieści. przez czterdzieści minut ojciec-dyrektor leżał na mentalnej kozetce i żądał bezwarunkowego embalowania. gdyż kwestionowanie jego pryncypiów zachwiało jego światem. letko zakłopotana przekonywałam, że ależ talerz, to zdarzenie jednostkowe i precyzyjnie przemyślane nie grozi upadkiem firmy ani zeszmaceniem stanowiska pryncypialnego geszeftsfuhrera. na nic. ojciec-dyrektor cierpiał. a ja na cierpienie jakoś tak słabo reaguję. to mu mówię. kochany. no to po prostu uzyj swego autoramentu i zakaż mi tego urlopu a ja się ekhm ekhm podporządkuję. a on w ryk, że ja go za to znienawidzę. no to ja mu na to, że i owszem ale w sumie on ma swoje zasady a ja swoje. skamieniał i orzekł, że to dla niego pyrrusowe zwycięstwo i on jako szef nie jest na to gotowy i ma z tym problem. no to ja mu na to, że sorry winnetou, ale to twój problem a ja mam swój własny z przełożeniem urlopu i nie mogę być jednocześnie twórcą i tworzywem, batem i bitym, grzechów odpuszczeniem i jego rozgrzeszeniem. no to mnie zaatakował, że mi tak dobrze szło z tą asertywnością i wszystko sfuszerowałam. no myślę sobie, bez setki tego nie rozbierzemy. dumny, że zasiał we mnie poczucie dezorientacji wysunął machając szabelka z nierdzewki śmiałą hipotezę, że on każe koledze wyrzucić do kosza te kupione już bilety lotnicze i niech se kolega organizuje coś w innym terminie. to go uświadomiłam, że przy takim podejściu będzie mnie mógł odwiedzać na wólce węglowej z naręczem złocistych chryzantem, gdyż kolega udusi mnie w konsekwencji sznurówką bądź kablem od drukarki.. niechętnie i nie wprost ojciec-dyrektor aczkolwiek przyznał mi rację i tym samym znowu się zapętlił a oczy zaszły mu mgłą. pogmerałam w swojej szarej substancji próbując go podejść zza winkla, że oto jakąż wielką wspaniałomyślnością oraz daną sobie mocą on jeden jedyny może w swej przychylności wyrazić zgodę na te nakładające się urlopy zyskując nasze burnyje appłodismenty oraz wdzięczność aż do następnego planu urlopów. w jego mniemaniu jego autorytet jednak jak wisiał na cienkim włosku tak dyndał tam nadal. a przekonanie, że twardym trzeba być nie miętkim coraz bardziej wbijało go w kozetkę. zrozumiawszy, że mamy tu do czynienia z jakimś kosmicznym , nierozwiązywalnym paradoksem otrzepałam fartuszek, przykryłam ojca-dyrektora mentalnym polarowym kocykiem w miniobrabiareczki do skrawania metalu i oddaliłam się do swoich zajęć bo naprawdę nikt mi tu nie płaci za mizianie ego szefa. zaś tymczasem letni urlop wisi i dynda.
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

no poprostuż bossskie :)
ściskam i dziękczynienia przesyłam za to moje wieczorne rozerwanie (jako, że dzisiejsza traviata nawet z superobsadą raczej spięła mnie niźli zrelaksowała... choć może bardziej te szmery i świsty za plecami i za częste zmiany dekoracji to były? postuluję obciąć budżet kudlicce i trelińskiemu ;)
serdeczności, just.