niedziela, 16 października 2011

Piękna i bestia

słoneczna, niedzielna aura nakazała wzuć ciepłe gacie i udać się na wał w celu rozkoszowania się jesienią. jak zwykle o tej porze roku wpadam w pułapkę dychotomii auralnej. błękitne, czyste niebo, słońce w rozkwicie jak na mauritiusie w południe a paluszki marzną. nicto. idę. hen, aż do drugiej piaskownicy, oddalonej od domu o jakieś 4-5 km. dalej nie, bo moje stawy zaczynają skrzypieć zbyt głośno, zakłócając błogą ciszę krajobrazu. a wrócić też wszak trzeba. rzeka w kolorze nieba spokojnie zmierza do morza. niebo w kolorze bławatnym przecinają co i rusz aeroplanowe puchate, białe ścieżki znikąd do nikąd. radio w słuchawkach nastawione na złote jak liście przeboje dyktuje mi rytm. idę lekko podrygując i mam w nosie, że z boku wygląda to na taniec św. wita. podczas gdy ja idę, w moim mózgu pełną parą rusza produkcja euforycznogennych opioidów. czuję jak z każdym krokiem nadwyżka endorfin ulewa mi się uszami. ten kawałek jesieni jest mój i zamierzam się nim delektować do wypęku.






kiedy wracam, choć entuzjazmu we mnie tyle, że doszłabym do Gdańska, ba , do Kopenhagi, dostrzegam przed sobą na ścieżce małą dziewczynkę. siedzi na piasku. ma na sobie błękitny płaszczyk. śliczne blond włosy falują jej na ramionach. idę pod słońce i te włosy w promieniach światła stwarzają wokół niej aurę iście anielską. gdy się zbliżam, widzę jej śliczną buzię. oczy okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami skupione są na patyczku, którym mała z zapałem coś rysuje na piaskowej ścieżce. gdy przechodzę mimo, z zaciekawieniem podglądam dzieło malutkich łapek malutkiej, natchnionej artystki. zonk. Zonk. ZONK!!! na piasku, oddane z niezwykłą pieczołowitością widnieją dwa skrzyżowane piszczele a nad nimi trupia czaszka. nagle w żyłach warzą mi się endorfiny a łysa hydra rzeczywistości macha przed oczami transparentem z czarnym napisem ”memento mori”. przez chwilę lękliwie rozglądam się wokół w oczekiwaniu nalotu bezlitosnych dementorów, ale niezakłócony piaskowym przesłaniem urok jesieni i brzmiący w słuchawkach „i am sailing” starego, dobrego i uroczo zachrypłego Roda.S. trwa. i trwa tak nawet do późnego popołudnia, gdy pozbawiona słońca, osobista fabryka endorfin rusza pełną parą zasilona tym razem wyśmienitym czekoladowym sufletem Mariana i ukontentowaniem z okazji zaposiądnięcia eleganckiej garderoby podczas dość jednostronnej wprawdzie, ale dla mnie obficie udanej sesji szafiarskiej (xie, xie ju :).
b.

Brak komentarzy: