niedziela, 9 października 2011

tak jakby o targach ale i nie tylko

targi targi i po targach. moja rosnąca dezaprobata do tego typu formy spędzania czasu wyłazi mi jednoznacznie na twarz . nawet ojciec-dyrektor wznosiwszy toast okolicznościowy, w którym każdemu z nas starał się wyrazić wdzięczność za wkład - nade mną zawiesił się znacząco w poszukiwaniu dodatnich atrybutów. ja mu się nie dziwię. ileż lat można zachwycać się wiadrem parówek. myśl o gastronomicznym outsourcingu dojrzewa w nas wszystkich z siłą wodospadu. zwłaszcza, że trudno gotować strawę i jednocześnie uczestniczyć z parówką w dłoni w merytorycznej dyskusji o wpływie freza na profil flanki. z iwentów stricte targowych odnotować muszę niezwykle miłe spotkanie z pewnym panem dyrektorem, z którym telefonicznie znamy się od lat bez mała piętnastu i dopiero teraz dane nam było paść sobie w osobiste ramiona. a, że ramiona dyrektora tchnęły solidnie singel maltem, pff. zwykłe condicio sine qua non i urok targów. wszystko co najważniejsze odbywało się i tak po zmroku w hotelowej restauracji. o ile w Poznaniu się tańcowało, o tyle w Sosnowcu urządziliśmy sobie nieformalną bitwę na głosy oraz lokalną edycję konkursu voice of Poland. z tym, że w repertuarze, z uwagi na międzynarodowe towarzystwo, królowały pieśni internacjonalne. bezapelacyjnym przebojem została międzynarodówka śpiewana jednocześnie po polsku, niemiecku i rosyjsku. zaraz po niej sala zafalowała przy basowym wykonaniu „deszcze niespokojne” a szczególny aplauz postronnych gości wzbudziło wykonanie „kalinki” i „ pieśni o małym rycerzu”. krzyżacy, tfu, germańcy, przy znaczącym wsparciu substancji płynnej pięknie się kołysali i załapawszy w lot linię melodyczną grzmieli nam w tle niczym chór gregoriański. najtrudniej nam było sobie przypomnieć teksty motywów ze „stawki większej niż życie” oraz z „siedemnastu mgnień wiosny”. pozostaliśmy więc przy nastrojowym murmurando. na koniec biesiady pożegnaliśmy szefa kuchni tęsknym i rzewnym wykonaniem w języku polskim i niemieckim dumki „dziadku, drogi dziadku, nie chcemy jeszcze spać”. szef kuchni ze łzami w oczach kolanem dopychał za nami drzwi jadalni. musiał się biedak baaardzo wzruszyć, gdyż do końca pobytu nie pojawił się w zasięgu naszego wzroku. ponadto zostaliśmy obwołani klientem miesiąca w pewnym supermarkecie, w którym do kasy podjechaliśmy z wózkiem załadowanym sześcioma (sic!) kajzerkami i dwudziestoma szklanymi opakowaniami pewnego popularnego płynu wyskokowego. flaszki na okoliczność zabezpieczenia przed zużyciem miejscowym były opatrzone antywłamaniową, skomplikowaną konstrukcją z pleksi, którą każdorazowo należało zdjąć w asyście kierownika zmiany. stopień nienawiści kolejkowych współstaczy, którzy musieli na tę okoliczność zmultipikować czas oczekiwania na rozliczenie własnych zakupów wzrastał kwadratowo do rozbrajanych butelek. i wtedy właśnie towarzyszący mi koledzy postanowili udać się w dowolnie wybranym kierunku w bardzo pilnej sprawie rodzinnej. zostałam więc sam na sam z zawartością specyficznego koszyka i z narastającą żądzą mordu sosnowiczan. kierownik zmiany mocował się z pleksowym zabezpieczeniem a ja czułam na plecach mentalne siekiery tubylców. co przypomniało mi pewne zdarzenie z zamierzchłej przeszłości policealnej, gdy to stwierdziwszy w trakcie imprezy wakat płynów, udaliśmy się silną ekipą do sklepu nocnego celem uzupełnienia braków. w stosownym przybytku nabyliśmy kilka wysokoprocentowych opakowań szklanych, a spytani o zakąskę, po długich i trudnych kalkulacjach, zdecydowaliśmy się na dwie sztuki gumy balonowej donald. przy czym koleżanka uiszczająca należność odziana była w różową tiulową sukienkę i wyglądała niczym nagle wyrwana z baletu „dziadek do orzechów”. pod sklep zaś podjechaliśmy starą warszawą, w której kierowca (absolutnie trzeźwy) nie umiał zmieniać biegów, w związku z czym ten obowiązek spadł na pasażera, czyli na mnie. i tak to historia zdarzeń dziwnych acz prawdziwych związanych z nabywaniem alkoholu odnotowała kolejny wątek. tym razem śląski.
b.

Brak komentarzy: