poniedziałek, 19 marca 2012

ran forest, ran

nagle, wtem i znienacka posiadłam pracową lukę w nawale. nic się nie pali, najwyżej tli dopiero lub dogorywa, nic się nie wali najwyższej majestatycznie zsuwa z kalendarza spraw. więc. zamierzałam się tą chwilą porozkoszować a potem wykorzystać czas wolny na wprowadzenie konstruktywnych zmian, które pozwoliłby choć w niewielkim stopniu okiełznać i usystematyzować chaos w jakim pracuje. wiem - sprawa z gruntu przegrana. ale pomarzyć wszak można. no to już już stawałam się lotosem na tafli gdy nagle wtem i znienacka wszystko jebutnęło za sprawą kilku nieopatrznie otwartych maili. praca w serwisie nieco przypomina pracę w pogotowiu. ztem, że miast nabzdyczonej wątroby albo utkniętego w przełyku śledziego ogona mam tu przypadki gwałtownej zapaści cybernetycznej albo rozhisteryzowane wrzeciono. no to zwinęłam to jezioro na którym się miałam lotosem kołysać, włączyłam tryb awaryjny i ruszyłam ratować świat maszyn. miałam wśród wielu mniej lub bardziej poważniejszych zgłoszeń przypadek samouleczenia, który szefa serwisu producenta maszyny na długo wbił w siedzisko. oto bowiem diagnozowana zdalnie przyczyna ustąpiła nagle dzięki wypluskaniu wadliwej części w pszenicznym destylacie. się tak więc zastanawiam, czy we wszelkich innych awaryjnych zgłoszeniach nie zalecić najsampierw setki. ba – dwóch. jedna w gardło operatora, druga na część wadliwą. poza tym doszłam dzis do ściany własnej demencji. otóż przeglądając wizytownik kolegi obśmiałam się jak pijana norka z pewnego kawału, który samam jakiś czas temu koledze zrobiłam. dziś kawału tego (sic sic sic!!! o zgrozo!) nie rozpoznawszy. i trochę nie wiem, czy jednak się cieszyć, że wic przedni, czy raczej jednak martwić, że oto wpadam we własne sidła jak pijany kłusownik bezksiężycową nocą. a wieczorem znowu potruchtałam swoją tarchomińska pętlę. dziś cały odcinek od trzeciej bazy do staropańszczyźnianej plus jakieś 800 metrów w bonusie rozgrzanych mięśni. du ju beliw mi? – nadal truchtam. rzyć nadal wprawdzie faluje mi podczas truchtania niczem woal panny młodej w kabriolecie a stawy biodrowe już nie jęczą a ryczą donośnie nieczem Wyjąca i Wściekła z Walkirii Wagnera. ale ja się nie poddam tak łatwo. do końca roku zamierzam przebiec bez zadyszki, zakwasów i reanimacji defibrylatorem dystans 8 km. tak mi dopomóż obszerny mięśniu przyśrodkowy i pośladkowy wielki.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jak tak będziesz dalej biegać po wale, to grozi nam znaczne obniżenie jego poziomu do poniżej zera...
a wtedy pierwsze roztopy i deszcze zmyją nas i przeniosą w głąb lądu...
alaska
p.s. ja protestuję!!!
mnie się tam podoba!!!

BratZacieszyciela pisze...

oj wacpani, wciagasz z kretesem, anomimowy wielbiciel ci to mowi...