wtorek, 10 kwietnia 2012

o bydlejakim wtorku

ożeszjacieperdykam. ten powrót do pracy okazał się nad wyraz ciężki i to bynajmniej nie z powodu ilości dźwiganych w maksymalnie rozciągniętych trzewiach kałbas białych (swoją drogą pierwszy raz od lat odstanych w kolejce przez minut trzydzieści bladym świtem we Wielki Piątek u tarchomińskiego rzeźnika) ani takoż mazurków przecudnej urody i smaku spode marjanowej ręki wyszedłwszych, ani też z powodu kubików spirytusowej czekoladowej grzanki, która o jakimżeż się okazała ciepła zarzewiem niedzielnego mroźnego śniadania okraszonego najprzódy rezurekcyjnym śniegiem. i nawet niebiańsko rozduszony we śliwkach niedzielny schabik, którym wirtualnie do dziś mlaskam po podniebieniu (albowiem co odkryłam po niewczasie, niósł w sobie wszakże atoli aromat pieczonej kaczuszki) nie osiadł mi tak na padołku jak zastane w biurze parawielkanocne zbuki. najsampierw weszłam cija w otwarty konflikt z germańcem, poczem nie nawiązawszy logicznego dialogu a natenwskutek opuściwszy wzdłuż krągłego kadłuba bezradne ramiona złożyłam na niego subtelny i wyważony w słowach ale jednakowoż donos do wyższej instancji (donoszenie jest czynnością tyleż paskudną co sumienie drapiącą więc miast zacierać z ukontentowania spierzchnięte zimnym porankiem łapki jęłam je załamywać nad swoim i germańca losem). zaraz potem bez żadnych subtelności poszłam na udry z ojcem-dyrektorem , któren mi tyleż razy jął wykładać swoje racje, iż pojęłam że ma mnie za kretyna specjalnej troski (choć jego argumentacja w sporze tyleż mię obeszła co kot nasmarkał). a na sam koniuszek końca stanęłam oko w oko z problemem, któren sobie sama nierozważnie, nieroztropnie oraz nieromantycznie naważyłam tuż przed świętami licząc, że kopa jajec jakoś ułagodzi zarzewie. nie ułagodziła. tak więc ten wtorek zaliczam do kategorii wtorków, i nie bójmy się tego wielce adekwatnego słowa, przesranych ( nie zamierzam tu nikogo przepraszać albowiem znam, choć nie używam, jeszcze dobitniejszy synonim, więc i tak poszło w eter ulgowo). więc tkwiąc w tej roboczej pułapce sklecam w myślach i na klawiaturze scenariusze rozwiązań spraw beznadziejnych podczas gdym mogła razem z alaską przetruchtać wałem otulona śpiewem skowronka. zupełnie jak w poniedziałkowy poranek, gdy mnie z tapczana wyrzuciło o 6:30 więc, co. adidas na stopy, szalik na szyję i w długą. to był niezwykły poranek. tylko ja, słoneczko, mróz, puste autobusy na pustych ulicach i ni żywego ducha. jakbym była jedynym sapiącym na bezdechu i bezludziu homo sapiens. wartało było (pomińmy zdanie moich stawów ). a teraz pójdę ukoić nerw miziając mruczącą z zadowolenia i pękającą w szwach lodówkę i smagłolice, cebulą barwione jaja (kurze !!!).
b.

Brak komentarzy: