poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Izjoginici

a w sobotę. uprawiałam jogę wodną na głównej arterii tarchomina. bezmała 3 kilometry na piechotę w rzęsistych strugach deszczu nierzadko, płynnie przechodzących w oberwanie cebrzyka. kiedym już zmokła w piętnaście pierwszych sekund ulewy (na obranej trasie mogłam się skryć jedynie pod liściem obficie porosłej tego lata babki lancetowatej - gdybym była jakąś skurczoną calineczką , albo pod ławką – jednak dłuższe pozostawanie w pozycji kucającej kury nie licuje mi z imydżem sfrustrowanej heroiny „hu kers”) no więc kiedym już zmokła to porzuciłam myśl o ucieczce spod tej rynny, bo ujść na sucho to by mi i tak nie uszło a po co mi od truchtu bezdech lub histeryczna zadyszka. i szłam tak w tym deszczu jak nieprzymierzając kwintesencja stoicyzmu, jak ten grążel na jeziorze zen. i kiedym tak szła i mokła, kwaśna deszczówka skutecznie zmywała ze mnie troskliwie wmasowane rankiem kremy i balsamy, ten na liczka gładkość, ten na miękkość śródstopia, ówże na alabastrowość łydek - więc na skutek prostej reakcji chemicznej kroczyłam w tych strumieniach deszczu niczem wenus, cała skąpana w pianie . bądź może bardziej stosownie należałoby rzec sunęłam po arterii niczem wąż, któren śliską piersią dotyka się zioła. stąd izjoginici.
ale. co się odwlecze, to nie uciecze. idę dziś zbadać podmiejski rynek pod kątem i w temacie.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

i co? znalazłaś na podmiejskim rynku jakiegoś mało przechodzonego izjoginitę???
alaska

benia pisze...

właśnie mi jeden zwiał spod domu. muszę poszukać kawałek dalej. w BOSie.