niedziela, 15 listopada 2009

ckni misie


leje . lub kropi. lub mży. jakkolwiek by to chcieć nazwać na usta nasuwają się jedynie określenia rodem z wilgotnego, „łacińskiego” rynsztoka. listopad w pełnej krasie i rozkwicie swoich mokrych imponderabiliów siąpi i siąpienia nie skąpi. nie popadnięcie w depresję wydaje się być cudem lub wskazuje na poważne zaburzenia emocjonalne. w deszczu rozpuszcza się jak landrynka wszelka chęć i ochota na cokolwiek, co nie jest leżeniem na tapczanie z parującą filiżanką kawy lub herbaty. marazm listopadowy w fazie szczytowej. marzy mi się zalana słońcem, trzeszcząca pod sandałami złotym drobnym piaskiem Dolina Królów lub obrośnięta amarantowymi i karminowymi bugenwiliami wyspa File wynurzająca się ze szmaragdowych fal Nilu pod błękitnym niebaskłonem. czysty kicz egipski, coś jak nasze jelonki na rykowisku o zachodzie słońca. i marzy mi się pożeglować na feluce a choćby nawet i z kiepskim patałachem sternikiem. i żeby nilowa bryza wydymała żagiel . i żeby na dziobie faluki przysiadła szaro-perłowa czapla. zamykam oczy i płynę Nilem wzdłuż rozedrganych leciuchnym wiaterkiem gajów palmowych, wzdłuż mikroskopijnych , zielonych poletek ryżowych, wzdłuż ścieżek pośród traw tak wąskich, że zmieści się na nich jeno jeden osioł obujczony rachitycznymi wiązkami trzciny lub jeden kościsty Egipcjanin w obszernej dżallabiji, radośnie machający do przepływających statków turystycznych, których przepych, bogactwo i zbytek , nicto że tombakowe i tandetnie efekciarskie, raczej nie będą mu dane . przykrywam się pledem a wiedziona oczyma wyobraźni i pokrętnym labiryntem wspomnień okrywam się ręcznikiem po kąpieli w morzu czerwonym, na którą to wyprawę był nas wlókł skacząc po falach kuter aby w końcu zwodować nad bajkową rafą koralową pełną takich rybek co śmigają u Mariana w lampce. a zaraz potem spoczywam leniwie na leżaku przy błękitnym basenie i nasączam się z plastikowych kubeczków wódką chrzczoną dla zdrowotności cocacolą, oczywiście, że bez lodu. lód to murowana (choć to oksymoron jednak) biegunka. ale co ma wisieć nie utonie i biegunka dopadnie mnie i tak. bodajże po bananie, albo też li po marchewce. a niechby dziś i biegunka. byle w słońcu, byle w upale, byle nie w tym miazmacie jesieni. klikam zdjęcia i przytulam twarz do ekranu, gdzie niebo lazurowe a morze jak zwierciadło ten lazur oddaje w dwójnasób (kto powiedział, że błękit to zimny kolor nigdy, przenigdy nie widział naszej jesieni o stu obliczach antracytu). na ramzesa, choć przez listopad być ubogim nubijskim niewolnikiem na spalonym słońcem kontynencie.

b.

Brak komentarzy: