sobota, 19 grudnia 2009

nie mam bombek. i choinki. mam kręcz i rwie mie w boku

jak armagedon to armagedon. padam na ryja i nawet nie czuję, że sie walę w ciemię. jakiś taki zafurczany ten dzień był, że naprawdę jęczą mi nawet paznokcie. zresztą im to się akurat nie dziwię. parę godzin moczenia w wc-pikerze i domestosie znacznie je zmaltretowało. najpierw pobudka o 7:00 i wziu po karpika do p...go au’cham’a. w spienionej , szlamowatej breji radośnie pluskały ogonkami rybki. ustawiłam się w kolejce. co nie było łatwe bo byłam pierwsza. ale. zaraz za mną ustawił się karny ogonek. bo rybki wprawdzie są ale kasjera nie ma. zaspał bidulek. potem przeczytałam sobie taki wielgachny napisik nad basenem „ karpi nie ważymy ”. hm się zacukałam. i nie skumałam o co kamon. potem się okazało, że nie ma wszak potrzeby ważyć bo i tak każden karpik waży bez mała czy kilo. miałam kupić pięć kilogramowych – czyli dla zachowania wagi powinnam wziąć jeden i czy-czwarte karpia. ale nie krojom. no to wzięłam zamachałam rzęsami i mi pan sprzedawca o urodzie młodego willema dafoe zważył jednak, gdym zakwestionowała jego wagę na oko. bo na oko proszę pani to ten ma jakieś kilo czydzieści i bach go na wagę a waga mówi czy piętnaście. willem dafoe zanurkował jednak we wannie i wyłowił mi nieco mniejsze sztuki. w sumie i tak cztery rybki ważyły sześć kila. netto. bo potem , zgodnie z prerogatywą oczadziałych obrońców humanitarnej konsumpcji karpia, willem dafoe wlał mi do worka z rybkami wiadro wody. bez wody nie sprzedadzą. na moją nieśmiałą propozycję ukilenia rybek jednym sprawnym ciosem zamiast wlewania im cuchnącego szlamu zostałam zbesztana i postawiona przed kategoryczna dysjunkcją albo z wodą albo bez rybek won. ja bym chciała, żeby taki jeden debil z drugim co walczą o humanitarne traktowanie karpi przyszedł do tego sklepu i zataszczył te wory z wodą wszystkim kobietom i tak już przygiętym do ziemi tonami innych świątecznych zakupów. ja bym chciała zobaczyć , jak im pęka żyłka pierdząca po takim spacerku do autobusu. a panie domu zaraz po zakupach nie kładą się raczej na leżance w spa tylko włączają zapasowy motorek i jednocześnie sprzątaj/gotują/ pakują/ubierają i gdyby wiedziały co to znaczy to pewnie najchętniej zaśpiewałyby last kristmes. dotaszczywszy karpiątka do domu bardzo humanitarnie i aseptycznie (bo w rękawicach gumowych) wywlokłam rybkom flaki. przedtem starszy pan również bardzo humanitarnie każdego zdzielił przez łeb . ekologicznie – bo drewnianą gałką. a potem również humanitarnie wyjął im oczka deserowym widelczykiem. tasaczkiem ciach ciach wyrzeźbiłam z rybki dzwonka. widać jeszcze naonczas miałam jakiś power, bo przy okazji straszliwie zrypałam starszym państwu deseczkę. by się zrehabilitować wylewitowałam po choinkę. poza nienegocjowalnymi warunkami, że. ma być 2,50, wąska, zielona, jodła, tania i pachnąca musiałam jeszcze uwzględnić konieczność przewiezienia jej romanem. pan sprzedawca otaksował romana okiem znawcy i naśladując reklamę rzucił mnąc peta między zębami – „to ten samochód? mały jakiś”. pff. zapewniam was. i roman i duńskie jodły są niezwykle elastyczne. troche mnie zafrapowała konieczność wyciągnięcia z romana drzewka, bo jakoś tak się spasowali, że ni kuta w jedną ani w druga stronę. w końcu widząc mą nierówną walkę z przyrodą jakiś nieznany mi młodzieniec pospieszył ze swoja pomocą i nie dość, że wyrwał jodełke z ramion romana, to jeszcze mi ją odtachał na klatkę. nie chcąc nadużywać luckiej życzliwości zełgałam, że oj ja tu mieszkam na parterze. to ja już dziękuję bardzo. po czem, gdy młodzieniec znikł z horyzontu, naplułam se w dłonie, chwyciłam drzewo i pobiegłam rączo jak sarenka na siódme piętro. bo w przeciwieństwie do romana, winda nie była już tak elastyczna. na trzecim piętrze miałam zawał. na piątym zobaczyłam gwiazdy. na siódmym zebrałam do kieszeni płuca. po czem (zamierzony paralelizm) okazało się, że otwór stojaka ma średnicę 12 centymetrów a jodełka jakieś 25 cm. no to co - tasak, piła, pilnik, młotek. po godzinnej udręce z pniem starsza pani uznała, że razem ze starszym panem rzeźbimy w pniu świątka. redukowaliście kiedyś sęki w pniu duńskiej jodły? podczas gdy starszy pan redukował obwód drzewa zamarzyło mi się, wzorem ofelii, pójść do klasztoru . o ścisłej regule zakazującej jakiegokolwiek kontaktu z drzewem iglastym.
a potem ...
chce wam się to jeszcze czytać?
a potem pojechałam zapolować w sklepie na kilo kiszonej kapusty. na podobny pomysł wpadło 99,9% społeczeństwa. oczywiście, że wywlokłam spod kasy siedemset ton towaru. a i tak zapomniałam herbaty, jajek, oleju, serwetek i już nawet nie chcę wiedzieć czego więcej. tymczasem na niebie sierp księżyca odgwizdał wieczór. no to co. no to jeszcze myk myk do sister w pilnej sprawie służbowej. myk myk do starszych państwa w pilnej sprawie rodzinnej. i co. i już o 18:12 hołm, słit hołm. nie-tknię-ty szmatą. przedzierzgłam się więc prędziuchno w black mambę. szast prast wypucowałam kafelki, szczoteczką do zębów wyrenowowałam fugi, odkurzyłam kąty z pajęczyn , wypolerowałam srebrną łyżeczkę. a teraz. padam na ryja. przy tapczanie postawiłam flaszkę tegorocznej wyśmienitej wiśniówki. a w sprzęcik zapuszczam „love actually” .

mimo wszystko.
kocham TE ŚWIĘTA!
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Oj trzymasz nas przy życiu tymi swoimi pisankami kobieto!!!
alaska

Anonimowy pisze...

Beniu, siedzę w pracy - środa 23.12. i nie mogę się opanować, nie odebrałam telefonu / służbowego!/, bo rżę, jak głupia!chyba nikt przed Tobą tak wiernie nie oddał obrazu naszych przedświątecznych wyczynów,i chyba lepiej niech nie próbują!
I podpisuję się pod poprzedniczką-czytelniczką: trzymasz nas przy życiu:)
Ju