piątek, 29 maja 2009

Mona Chium

agenda, czyli plan szkolenia jaki nam zgotowali nasi mili monachijczycy nie przewidywał przerw na fizjilogię w zasadzie, z wyjątkiem przerw na kantinę, gottseidank. nie było letko. od 9:00 do 17:00 czas wyliczony co do minuty, strikte po germańsku. mózg mi puchł przyrostem kwadratowym. oraz napalilam sie jak smoczyca albowiem w tym praworządnym kraju, gdzie manadżment funduje pracownikom antynikotynowe cukierki w celu oduczenia od palenia palą w zasadzie wszyscy, a najistotniejsze decyzje strategiczne zapadają w kąciku raucherowskim. każden prelegent szkolenia wziął więc sobie za punkt honoru zaciągnąć mnie do tego kącika i tak ćmiąc pecika toczyła się tam dalsza część wykładu. niezwykła uprzejmość , z jaką nas douczano nie wiem czy wróży dobrze czy na pohybel ale mile łechtała rozdygotane nerwy i tremę. być może i tak wkrótce powieszą nas nogami w dól na wieży telewizyjnej w olympiapark ale tymczasem dali nam marchewkę a myśmy ją letko nadgryźli i przesłali półgębkiem kontrolowaną kontentność. dostałam kilkaset dodatkowych zmarszczek mimicznych od kreowania na poszarzałej fizys efektu "ja, ja, fersztanden" choć bogiemaprawdą tajemnica bursztynowej komnaty to przy tej wtłaczanej wiedzy młodszy brat pikusia jest. zawzięcie szukając poloników odkryliśmy, że jeden z naszych opiekunów jest z ojca płocczanina a drugi zaś posiada we wianie żone polkę i pięknie wymawia "szczy" na zawołanie. po agendowskich owowiązkowych godzinach dzielnie wprowadzano nas w przybytek monachijskiego życia towarzyskiego. nocnego. bledły już gwiazdy na bawarskim nieboskłonie gdym padała z niemocy w hotelowe piernaty. jedynie słuszna dawka fluidu i pudru rankiem dnia następnego pozwalała mi wychynąć do ludzi. worki podoczne przywiozłam do warszawy w walizce, cudem unikając nadbagażu. na powrotną droge pobudka o 4:00 przy godzinie złożenia zezwłok o 24:00 doszlifowała moje odbicie zombi w windzianym lustrze. potem już jedynie samolocik w drodze nach hause wpadł w transcendentne turbulencje i tylko wrodzone poczucie konieczności zachowania dystansu obroniły mnie przed histerycznym wczepieniem się pazurami w kolegę m., z którym dzieliłam mona-chijski pobyt. natomiast już z moim germańskim opiekunem przy pożegnaniu wykonałam kalsycznego misiaczka z głośnym podwójnym cmokiem, bo jest to pierwszy germaniec , którego pokochałam miłościa córczyną i absolutną. albowiem poza rygorytstyczną agendą zaśmiewaliśmy się do rozpuku trzewi jak niewyrostki z kindergarten. a teraz idę spać i nie budźcie mnie, bo wam ześlę donnerwetter extra lardż.
acha. i na tapczanie nie ma m. !!! ja wiedziała, że tak będzie, ja wiedziałam .
a teraz kilka bajerowskich rycin , speszyl for ju:









b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Hm, z ilości i różnorodności zaprezentowanych zdjęć, tudzież opisu przebiegu"szkolenia", śmię twierdzić że wyjazd był uroczo udany, i wygląd raczej na fajną wycieczkę...tylko prezentując przy okazji nabbytą wiedzę, możesz udowodnić że było inaczej...
Ju
a zdjęcia coraz bardziej śliczniutkie