czwartek, 4 czerwca 2009

czerwiec srerwiec

niech mnie ktoś przywali jakimś głazem i odgrzebie jak będzie prawdziwy czerwiec a nie ta licha imitacja. zobaczycie, że jak potraktujecie kalendarz jak zdrapkę, to się okaże, że w miejscu czerwca jest holy szit – taki nowy miesiąc , jako skutek uboczny globalnego ocieplenia. trzymam palec na przełączniku farelka i storczyk mi świadkiem, nie zawaham się go użyć. w dodatku zupełnie nie cierpiąc na meteoropatię kilka razy dziennie osuwam się z nagłej niemocy na biurowe sprzęty, narażając się na bliskie spotkania oko w oko z klawiaturą bądź dziurkaczem, gdy zafajdany niż przygania ente gradobicie lub i tylko rzęsistą ulew. nocami śni mi się m. jak mauritius tymczasem w planach p. jak praga. czy praga czeska leży choć troszkę w klimacie podzwrotnikowym? czeszki w bananowych bikini i czesi w twarzowych sombrerach wachlują się marabutem na kraji mesta zajadając puchate knedliczki i popijając piwem z kokosa? bo ja się pytam, kiedy mam wzuć moją jedyną sukieneczkę z dekoltem do pępka i bufkami w kolorze przetartej śliwki – w grudniu na bal dedykowany tropikom?
a z zupełnie innej beczki to podjęłam karkołomną próbę zlokalizowania się w okolicach czerwca a.d. 1989 bo tak trombią o tej rocznicy, że poczułam zew empatii. gdzieś w tych okolicach czasoprzestrzennych świętowałam na swój sposób naiwnie drogę do wolności, sunąc jako pasażer zmieniający biegi (koleżanka miała z tym nieco problemy) starą warszawą do sklepu monopolowego, w którym jako wydelegowany delegat nabywałam napoje wyskokowe i na zagrychę gumę balonową donald (prekognicja premiera, jak w pysk strzelił) w ramach celebracji ukończenia studium fremdszprachen und ausenhandel. piur paradoks tej drogi do wolności polega na tym , że mniej więcej w tym czasie wpadłam w szpony zusu, śmusu oraz pochodnych i tym samym bezpowrotnie utraciłam dziecinną beztroskę na rzecz składek emerytalnych. nad którymi mozolnie się trudzę do dziś , choć się mi wydawa, że już enaf i powinnam, leżąc na plaży mauritiuańskiej, spijać dywidendy brzęcząc perłowymi bransolety otoczona hebanowymi kolosami. tymczasem owszem leżę ale z wyczerpania, przygnieciona stosem agresywnych segregatorów. a ojciec-dyrektor banalizując moje plany, wysuwa kolejne roszczenia na skutek czego generuję nadgodziny wachlując się raportem kasowym i popijam wystygłą lura-caffee. lecz w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody pocieszeniem jest mi eksponowany w sieci wizerunek 45-cio letniej sandry bulok i napawa mię on nadzieją, że jeszcze mam trochę czasu, żeby tak, ach tak, wyglądać. at spes non fracta.
b.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Najważniejsze że jeszcze pamiętasz co onczas robiłaś. Patrząc po sobie radzę sporządzić notatkę i zakopać w butelce w ogródku bo z upływem czasu pamięć nie jest już tak łaskawa.
I w takie np pięćdziesięciolecie wykopiesz sobie flaszę i będziesz miała gotowe wspomnienia. Chyba że zapomnisz gdzie ta flaszka spoczywa...
alaska

benia pisze...

alska? alaska? czy ja panią znam ?

Anonimowy pisze...

Józek?
to ty???? Nie wygłupiaj sie !!!!

Anonimowy pisze...

józek nigdy newer end ever nie zapomina gdzie spoczywa flaszka !!!
józek