czwartek, 15 października 2009

ą ę

pan catering na bibkę szefa z okazji popadnięcia w wiek kolejny przybył w twarzowym fartuchu koloru burgund i z kontenerem wielkości trzydrzwiowej szafy gdanskiej. potem udał , że zamyka się w naszej biurowej kuchni (zamknął się mentalnie, bo w praktyce zapomnieliśmy tam zainstalować drzwi) i smyrk smyrk smyrk z kuchni doszły nas zapachy. lewym okiem kontrolowałam ekran komputera w celach profesjonalnych, prawym zezowałam na uginający się stół i intensywnie chwytałam w nozdrza kompilację wczesnopopołudniowej kolacji. gdy padł gong zwołujący do stołu nieopatrznie odebrałam telefon i utknęłam na dobre pod naporem zarzutów bezgranicznie rozżalonego petenta i głam się pod ciskanymi pretensjami podczas gdy reszta świata brzęczała sztućcami w porcelanę i nasączała się wytrawnym szampanem. a ja trwałam ze słuchawką przy uchu i powstrzymywałam ślinianki przed nadmiernym wezbraniem na podobieństwo tej ponoć jedenastometrowej fali na Bałtyku co wmiotła słoną wodę wprost na rynek elbląski i odcięła Świnoujście od lądu. koniec końców udało mi się dołączyć do stołu nim reszta świata wyczyściła patery. dzięki czemu dane mi było porozkoszować podniebienie foie gras z wyczuwalną nutą koniaku, serwowanego na przypieczonych grzankach ze słodkiej chałki w otoczeniu truskawek i garnirowanego konfiturą z czerwonych porzeczek. i wiecie co? moim zdaniem foie gras zalatuje brudną gęsią. może to i cymes ale u mnie plasuje się gdzieś między świeżonką kielecką a dudkami wieprzowymi. choć oczywiście pałam wdzięcznością za możliwość osobistego kontaktu z tym wysublimowanym daniem. ponadto z pięknej, kremowej porcelany uszczknęłam, już całkiem ukontentowana, pasztet z kurkami, schabik z żurawiną, śledzika z buraczkami i kawowy tor bezowy oblany karmelem. po uszczknięciu rozpoczęłam proces ukradkowego pufania. a najbardziej ujmujące w tym wszystkim jest to, że jutro pan catering przyjdzie zrana i zabierze kontenerek brudnej (sic!) porcelany , srebrnych powalanych sztućców, wyrafinowanych flaszeczek z oliwą i balsamicznym oraz wielgachne patery z zaschniętym lukrem i karmelem. baaardzo. bardzo podoba się mi ten zwyczaj. a orchidee, którymi przystrojono pasztety i ciasta trochę zjedliśmy (nie chcąc uchybić gospodarzowi przyjęcia) a resztę wstawiłam do głębokiego talerza, udając , że to sosjerka wedgwooda a nie tułowicki porcelit.
teraz idę pufać w pielesze.
b.

Brak komentarzy: