niedziela, 19 czerwca 2011

powróciwszy na stolicy łono ...

wróciłam. i cała jestem tak jakby kontenta. od czubka głowy po czubki stóp. nie zdążyłam się ponudzić. doba targowa trwa bowiem od poniedziałku do piątku bezprzerwnie. dlatego lekko padam z nóg. natomiast nogi w butach nude bossskie i prawie bezbolesne. cud ortopedyczny. szczycieńska obuw rulez.


zezułam je jedynie na targowy wieczorek zapoznawczy słusznie przewidując nadpobudliwą ruchliwość. ponadto najsampierw należało w nadjeziornych okolicznościach przyrody dotrzeć po miękkiej murawie do grila . zezucie obcasów na przestrzeni kilkuhektarowej łąki wydało się decyzją nader słuszną. szkoda tylko, że spóźniwszy się na imprezę jakieś dwie godzinki (mimo, że targi działają jak swoisty akcelerator) mogłam sobie pokontemplować już jeno puste ruszty. ale za to pajd chleba wielkich jak stopa przerośniętego drwala, pochłoniętych ze smalcem, ogórem, surówką z kapusty oraz szarlotką nie zliczę. oraz odnotowano w Poznaniu menisk wklęsły imprezowego drewnianego stołu pod naporem używek płynnych serwowanych w cynowych wiadrach z lodem oraz płynem wyskokowym. płyn ten miał pewien znaczący wpływ na podskórnie antycypowaną nadzwyczajną nadaktywność pseudotaneczną. zwłaszcza, że na pewnym etapie miała ona miejsce także poza parkietem. z moim introwertycznym charakterem trzeba dożyć ekhm ekhm ...dziestu lat z haczydłem, żeby podjąć próbę zostania królową dyskoteki na wąskim stole pełnym wódki i zagrychy. a już wykonanie na stole samby w spójnej synchronizacji z ulubionym teutońskim klientem to mój osobisty szczyt ekstrawertyzmu. zapowiadany wcześniej hiszpan przybył i owszem na targi i na wieczorku powitalnym wykręcał na parkiecie tak temperamentnie biodrem, jak tylko rodowity macho zarzucać biodrem potrafi. tenże, nazwijmy go, Henryczek, nie tylko, że pięknie czarował tańcem to jeszcze był szaleńczo przystojny (alaska potwierdzi, widziała zdjęcia) i absurdalnie śmieszny a na dodatek nieprawdopodobnie sympatyczny. normalnie z miejsca bym się w takim zakochała. ale. był tak rozbrajający, że nie mogłam mu tego zrobić. zasłużył na wiele więcej niż na zostanie obiektem skrytych westchnień przerośniętej pensjonarki. zresztą wszyscy nasi międzynarodowi targowiczanie, a było ich w sumie jedenastu, byli uroczy i żal się było z nimi rozstawać. a jednym z naszych targowiczan był także - atencione atencione - sobowtór richarada gere’a! no i jak ja w takich warunkach miałabym się skupić na merytorycznej stronie targów? unposible!
nasi germańscy goście mieli jak zwykle nielichy apetyt, więc razem z naszą filigranową hostessą nieustająco żonglowałyśmy w maciupkiej kuchni ingrendiencjami kanapkowymi popełniając światowy rekord w ilości serwowanych piętrowych sandwiczy na czas. hurtowo schodziły też oczywiście tradycyjne parówki, wiadra ogórków i pajdy razowca ze smalcem. używanie na stoisku naszej elektrycznej kuchenki powodowało, ku rozpaczy obsługi technicznej a ku ożywczej radości współwystawców, wywalanie korków w połowie hali i tak to w ciągu kilku dni wyrobiłyśmy w naszych gościach nowy, szczególny odruch pawłowa – na każdorazowe zgaśnięcie świateł naszym milusińskim puszczały ślinianki i karnie stawiali się pod „kuchnią” ze wzrokiem błędnym i rozedrganymi dłońmi niczym zombi na wezwanie mistrza ceremonii wudu, oczekując na świeżą dostawę gorących berlinek. producent tychże musiał w tych dniach odnotować znaczący wzrost popytu. zniknięcie ze srebrnej tacy ostatniej paróweczki niechybnie znamionowało koniec dnia targowego. ale. bynajmniej nigdy nie był to generalnie dnia koniec. szybki prysznic, zmiana garderoby i fruuu na postafterek w świetle powolnie blednącego nad ranem księżyca. potem zbyt krótki sen, regenerująca kawusia zamiast jajecznicy, staranny mejkap na sino-wyblakłe oblicze i fruu na stoisko. na skutek powyższych aktywności drogę powrotną do Warszawy prawie w całości przespałam, nad czym boleję, gdyż bardzo chciałam zobaczyć a2 budowaną przez małe chińskie rączki. a w sobotę, zgodnie z wcześniejszym harmonogramem, udawszy się w białołęckie pielesze pochłonęłam, samaniewiemjakdrogaredakcjo, SIEDEM !!! niebiańskich zgrillowanych kotlecików mielonych.




czym ukontentowałam się do wypęku i natychmiast uzupełniłam zgubione w Poznaniu kilogramy. ale dla Tych kotlecików gotowam poświęcić swoją śladową talię jeszcze nie jeden raz. ponieważ zaś prawie dniało gdyśmy się trawestowali poimprezowo do domu, czuję się w pełni usprawiedliwiona idąc o 21:00 złożyć swe zwłoki na tapczanie. i nie, nie nie budźcie mnie ....
b.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pięknościowa opowieść! Aż pozazdrościłam tych okołotargowych szaleństw :)
Tylko wyjaśnij proszę tą obuw szczycieńską, jakieś szczegóły, nazwy, adresy?
Obuw dla mnie sprawa pierwszej wagi, a że Szczytno czasem odwiedzam, zatem bardzo dźwięczna będę za wskazania...
Ściskam i serdeczności pozostawiam ;)
Just.

Anonimowy pisze...

Jak uważają szczycieńskie szopperki, możemy zdradzać nasze tajemne źródła pozyskiwania obuwia????
Alaska

benia pisze...

to może taki mały rebusik: obuw jest tam, gdzie biedronka spogląda w toń jeziora

Anonimowy pisze...

a niech tam, możemy zdradzić, ale tak za free ??? to się szybko butki rozkleją, albo co:) i jak tak wszyscy zaczną się tam zaopatrywać, to w końcu ceny podniosą i trza będzie w kolejkach stać!
Ju