wtorek, 17 czerwca 2008

pikny piknik był




z powodu nagłego i niespodziewanie zakończonego weekendu (TAKIEGO weekendu!) chwilowo pozostaję w stuporze dysocjacyjnym (fr. la belle indifference). jak tylko z niego wyjdę to tu przyjdę :).......

....... stupor stuporem ale dać świadectwo wypada, prawda

gdyby nie fakt, że stoi on (podmiot domyślny później palcem wskazany ) w niejakim oddaleniu od piknikowego Mellowvillage moglibyśmy zgromadzonymi piknikowymi zapasami spożywczymi wyżywić amfiteatr opolski podczas koncertu finałowego. jednostek mniejszych niż kopa lub wielopak bądź ich wielokrotność nie zaobserwowano. przygotowanie pikniku na osób z górką czterdzieści mogłoby się dla amatorów zdawać szczególnie poważnym wyzwaniem logistycznym ale nam to wszystko zajęło szast pras kilka chwil i już stoły uginały się pod dobrem wszelakim. Z wersji szast prast uczciwie wyłączmy pewną Zacną Niewiastę, która długimi zimowymi wieczory wyprodukowała i przywiozła gotowe pięćdziesiąt wyśmienitych gołąbków, samorozmnażający się kilkunastolitrowy gar żuru z tryliardem kawałeczków mięsiwa oraz górę (czytaj kilimandżaro) gotowych do wrzucenia na ruszt szaszłyczków . przy takim wstępnym przygotowaniu porozrzucanie tu i ówdzie skompilowanych ze sobą dowolnie warzyw było już tylko wisienką na torcie. choć jak się nazajutrz okazało plater z misternie ułożonymi pyrami, buraczkami, marchewkami i kalafiorem spotkał się w z wyjątkowo ostrym ostracyzmem przeważającej grupy gości i nie zmienił kształtu ni na jotę. jakby miejscowi podejrzewali, że owe warzywa gotowalim w strychninie albo też gremialnie ocenili plater jako stały element dekoracji stołu typu serwetnik lub plastikowa paprotka. ponadto co. naprawdę miło było popatrzeć na licznie zgromadzoną społeczność miejscową, choć jako pracownik umysłowy (głównie w tym pejoratywnym znaczeniu trutnia) czułam lekki dyskomfort próbując beztrosko meandrować między zgromadzonymi twórcami zajmującymi się szlachetnym rzemiosłem, którym to rzemiosłem walnie przyczynili się do stworzenia ważkich fragmentów Mellowvillage. tu stolarz, tam dekarz, ówdzie zdun, za rogiem leśnik, przy stole geodeta, na ławie rolnik o spracowanych dłoniach, pisarz, malarz i poeta. a wielu z nich lekko zadziwionych uczestnictwem w niespotykanym tu dotąd spotkaniu . spotkaniu, na którym być może właśnie rodzi się nowa świecka tradycja celebrowania sąsiedzkich kontaktów nie tylko przy okazji sporu o miedzę.
na wichrowym wzgórzu po pochmurnym dniu przyszedł i osiadł piękny, bezwietrzny wieczór (a powszechnie wiadomo, że na wichrowym wzgórzu wieje permanentnie i zawsze) i łagodnie przeszedł w zaskakująco takoż bezwietrzną, księżycową noc. co pozwoliło na pozostanie w tych sprzyjających okolicznościach przyrody bez konieczności użycia wariantu awaryjnego czym zaprzepaściliśmy jednakowoż możliwość kontemplowania przepastnego garażu przygotowanego na tę okazję nie gorzej niż niejedna okoliczna remiza.
wpisując się w wiejską tradycje oczekiwaliśmy przynajmniej jednej bójki ze sztachetami, aleśmy się trochę rozczarowali. może na przeszkodzie stanął brak stosownego ogrodzenia. może następnym razem przyniosą własne. wynagrodził nam to za to pewien miejscowy fafarafa szukający wśród nas laski do zarwania. ponieważ jednak styl rwania miał kiepski dość, musiał się był obejść smakiem. może następnym razem. może przyniesie naręcze malw. wtedy pomyślimy.
dobry gospodarz i dobra gospodyni wygłosiwszy okolicznościowy krótki spicz obdarowali nas pamiątkowymi t-shirtami cudnej urody. swój osobisty natychmiast wypaskudziałam sosem wmazując nań psychodeliczny wzór. w przerwie między kaszanką, kiełbasą, karkówką, skrzydełkami, szaszłykami i sałatkami były hopskoki i tańce. zgrzytające do dziś stawy i przykurczone mięśnie wielogłowe świadczą, że musiały być to tańce dość intensywne.
ale i tak gdzież nam w szranki stawać z Zacną Panią od gołąbków i Zacnym Panem Pracowitym , którzy do bladego świtu krążyli po kamiennym parkiecie i po trawie , niczym dżindżer i fred zakasowując swą kondycją i talentem kilka pokoleń wstecz. no prawdziwe szapoba!
gdy blask urokliwych światełek pod wiatą zaczął przygasać pod naporem poranka udałam się w jedynie słusznym kierunku by zająć wcześniej upatrzoną pozycje horyzontalną. a zabawa trwała nadal.
niektórzy zajęli taką pozycje w namiocie i zmierzyli się z dojmującym chłodem wiosenno-letniej nocy, bo gdy się nie tańczy i nie nasącza stosownym preparatem niespodziewanie noc czerwcowa przybiera oblicze lodowego przedwiośnia i przygruntowe przymrozki nie są jej całkiem obce.
ranek wyrzucił mnie z amerykańskiej, ulubionej kanadyjki wprost na zalane słońcem podwórze.
jakieś dobre duchy (dzię-ku-je-my) doprowadziły w międzyczasie miejsce pikniku do prawie sterylnej czystości i jedynym śladem po pikniku były misy żywności skrzętnie schowane w spiżarni (czytaj garażu).
miło było z tych mich skorzystać przy śniadaniu, które obowiązkowo wzbogaciliśmy o megajajecznicę z kilkudziesięciu jaj okraszonych ach, jak okraszonych obficie i smakowicie.
śniadanie celebrowaliśmy na podwórcu, przy ogniu z kominka i jakbym chciała tak co dzień jadać śniadanie otulone zapachem palonych polan i śpiewem skowronka.
potem to już tylko z przerwą na obiad można się było regenerować i leniwie wygrzewać na słońcu odpływając w niebyt za pomocą hamaka lub materacy.
to był naprawdę pikny piknik!!!
Ukłony dla Gospodarzy.
wpisuję się na listę oczekujących następnego :)
b.

Brak komentarzy: