czwartek, 26 czerwca 2008

odblaski i podcienie

no za gorąco. ręce mam z plasteliny. nogi nie wiem bo jak siadłam rano tak nie wstaję w obawie przed nadmiernym zużyciem energii (jakiej energii znowu???!!!) po delegacji jestem wyzuta z miłości do ojczyzny szefa mego .
było kiepsko. wykazałam się pełnią indolencji językowej w kwestiach maszynowych. trudno. pewnie przyjdzie donos żem die idiotin und kretinin. aaaa mam to w nosie. przez osiem godzin dziennie stałam w oparach trzystu aparatów spawalniczych , huku maszyn i zgrzytania metalu o metal próbując zrozumieć pełnen chaosu i zaskakujących zwrotów akcji szyfrowany komunikat o stanie maszyny, który sprowadzał się do stwierdzenia, że ta dopiero co nabyta góra żelastwa nigdy nie będzie pracować jak należy.



a ponieważ potencjlani użytkownicy byli podobnego zdania, wyglądało na to, że zakup tego monstrum był moim osobistym kaprysem i powinnam sobie to to zabrać i postawić na wiślanym wale i zarychtować tam małpi gaj dla ekstremalnych dzieci (dużo żelaznych ostrych krawędzi, obrotowy stół jako podstawa karuzeli, chłodzenie przez wrzeciono jako imitacja wodospadu, uchylna głowica w roli ruchomej tarczy strzelniczej ).
jakimś niepojętym cudem nie walnełam mojego germańskiego montera w łeb za jego pożałowania godną, lekceważącą i wzgardliwą postawę. pierwszy raz w życiu zawodowym weszłam na ścieżkę konfliktową z klientem i naprawdę pożegnaliśmy się w poważnej niezgodzie rzucając sobie pogardliwe spojrzenia. niemiłe doświadczenie.

dla rozładowania napięcia poprułam do domu cisnąc mało dozwolone prędkości co zaskutkowało skróceniem drogi powrotnej o godzinę.
wjeżdżałam do stolicy rycząc razem z radiem na cały regulator i gardło najbardziej wyświechtane przeboje pop. trochę pomogło.

a germański monter był podobny nieco do Jerzego Dobrowolskiego z "nie ma róży bez miłości" i cały CAŁY czas kopcił papierocha za papierochem (to mówię ja, palacz nieodświętny) nie wypuszczając go spomiędzy uzębienia. naprawdę o mało nie zwomitowałam przy tym tłumaczeniu. może powinnam. centralnie na kombinezonik z wyszytym imieniem i nazwiskiem. może powinnam.
a czy państwo wią, że se ide na urlop?

no.
gramy Mazury.
z babą jagą i jej młodocianym szaleńcem oraz jego młodocianą babcią. acha. i z kotem. będzie relaks.
będziemy szaleńca posyłać do kiosku po zimne piwo. będziemy sie lansować na pomoście w stroju niekompletnym. będziemy palić faje i zarywać ratownika (najlepiej gdyby było ich trzech bo jeden może się za szybko wyeksploatować). a kota. hm. kota zapalikujemy chyba. no nie wiem. mam ambiwalentny stosunek do kota jakiegobądź. jesli przywlecze w pysku czaplę to jak nic pójdzie na grila . i czapla i kot.
a dzis meczyk.
trzymam kciuki za ruskich (do czego to doszło). i bym chciała, żeby potem lekuchno rozgromili germańców. sorry szef ale mam podelegacyjną awersję, której nie wykupisz nawet dodatkowym tygodniem urlopu.
a na tarchominie jeden hibiscus padł. nastepne dwa pekają. bazylia szaleje tak samo jak tymianek i rozmaryn na parapecie. ziele rządzi moim mieszkaniem. w misce dojrzewa w zalewie kura. ide się relaksować przy patelni.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

no!
urlop się już skończył.Do pisania
Alaska

Anonimowy pisze...

popędza vel pędzi to się kochana bimber a nie wytrawnego stylistem jenzykowegom. cisza mi tu. tforzę wszak właśnie.
benia