środa, 22 lipca 2009

lato w mieście , w słoju czereśnie

lato w mieście to najgorsza tortura, na przekór słonecznej ekspozycji– najmroczniejsza. z pozoru i z „prawie” nie widać różnicy a jednak. kiedy rankiem jadę przez puste prawie miasto i choć jeszcze prawie śpię, to już wiem. wiem do diska, że przeważająca część społeczeństwa leży w tym czasie w kurorcie górsko-mazursko-nadmorsko-działkowym a za kilka godzin wejdzie na szlaki, wskoczy na konia lub rower, zasiądzie w kajaku, podryfuje po morzu albo jeziorze w gumowym aligatorku lub rozciągnie się leniwie w leżaczku fwp z panną krysią lub panem mietkiem u zapatsonego boku. brak korków to nędzna rekompensata i licha nagroda dla cierpiących na urlopową obstrukcję, pozostających ( wbrew sobie, rozsądkowi, pogodzie, pożądaniu, tęsknocie i innym letnim imponderabiliom) w mieście obywateli. idę przez bazarek i mam nieodpartą chęć położyć się wśród pełnych owoców i jarzyn skrzynek i napawać się latem wszystkimi zmysłami. nawet, gdy tak jak dziś, lato się zawiesza i wisi mi nad głową hermafrodytyczną , bezbarwną galaretą.
z myślą o dniach, kiedy tęsknię już nie za a po, spróbuję zamknąć trochę lata w słoiku. złote czereśnie zaleję kirszem (łotewer to jest) , dorzucę laskę (wanilii) i skórkę (pomarańczki) i przez 6 tygodni będę krążyć wokół słoja jak derwisz w transie.
a potem będzie sikłel opowieści o czereśni.
b.


ps. a wieczorem

omatko noo. tylko człowiek temu latu zarzucił hermafrodytyzm a to już . pręży bicepsy, robi czajniczek i pufa żarem. planowana czereśniówka straciła szansę dosłowności i wierności przepisowi. w dziale z wódkami szybciej nabędę wysokooktanową wodę brzozową niźli owocowego obstlera. kilometry wódek udających owocowe, jednak gdy drapanąć po nalepce okazywa się pędem ziemniaczanym lub pszenicznym. a czereśniówka łaknie wódki na jabłkach, gruszkach, śliwkach, wiśniach ale sumiennie przedestylowanej. znaczy przejrzystej . a tu diupa blada. załamawszy się przy alkoholowym regale niczym koneser, któremu zbrakło dwa złote na niweczącą kaca małpeczkę salicylatu, podjęłam odważną, nieprzewidywalną w skutkach decyzję, użycia alkoholu strikte owocowego lecz jednak kolorowego. wiśniówka lubelska – to ona odciśnie swe piętno na nalewce w miejsce bezbarwnego kirszu. ponoć przepuszczając denaturat przez razowca wytrąca się z równowagi fiolet. nie mam razowca. czy przepuszczenie wiśniówki przez suchary beskidzkie da podobny efekt? raczej nie zaryzykuję. nabywszy wszystkie niezbędne składniki z kandyzowanym cukrem iklusiv (ręka mi drżała przy zanabyciu pół funta tegoż , albowiem za tę cenę mam cukru na pół roku przy założeniu, że codziennie słodzę /a przecież nie słodzę !!!/ kawę , herbatę, kartofle i robię sobie cukrowy peeleing niemałych powłok skórnych. dwa razy) , no więc zanabywszy cząstki elementarne nagle! doczytałam się, że obsadzone w roli głównej czereśnie winny być winne a ponadto zdecydowanie pozbawione pestek. a alaska brylująca z dezynwolturą frymusnej pani domu po targu owocowo-warzywnym zaopatrzyła mnie w wersję pestkowąąąą, buuu. kumuluję więc teraz całą energię na bezstykowym teleportowaniu pestek z czereśni . ludzie wyginają wzrokiem aluminiowe łyżeczki. wyzucie pestki z miękkiego miąższu powinno być more izi. ... lecz nie jest. idę. uzbrojona w agrafke zamieniam się w drylownicę.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

imponderabiliom - czy już obraziłaś przypadkowego czytelnika?
I czy dobrze zrosumiałam że robisz wódkę z wódki?
Nie wysiliłaś się zbytnio. Jakby tak z wody wódkę - to jest wyczyn nie lada. A tak...phi.każdy tak potrafi.
alaska

benia pisze...

przyjdzie koza do woza za osiem tygodni. ci dam potrzymać wieczko od słoja, ot co. wódke z wody, pfff. ja pracuję na wyższym poziomie zaawansowania. ja szlifuję dyjament!