sobota, 6 listopada 2010

cholerna karma

listopad po pięknym wstępie pokazał swój mokry jęzor. no i wbrew wszystkim guru wizualizacji, afirmacji i łiszfinkingizacji mamy na dworze siwo, szaro, wietrznie i wilgotno – esencja ohydy - raj pesymisty – bagno i pleśń. czuję się jak liść klonu odessany z chlorofilu. aktywność życiowa na poziomie minus pińcet. energia siemi wyczerpała przy lataniu na mopie, śmiganiu żelazkiem i uwarzeniu gara kapuśniaku oraz jasia fasoli w sosie bretońskim. jestem docna wyeksploatowana i gotowa na bliskie spotkanie z panem tapczanem i panem kocykiem. zwłaszcza, że na stoliczku obok cynamonowej świeczki stosik literatury ledwo co uszczknięty kusi, woła i mami. tak więc idę , zrobię z siebie mumię w poliestrach i zaszeleszczę kartkami nowej germańskiej lektury – „mieses karma”. a w poniedziałek musze pójść do księgarni i koniecznie sprawdzić co, po polsku, bohaterka roman(s)u miała na myśli mówiąc, że ten sex, tuż przed śmiercią zresztą, był cytuję „supercalifragilistischexpialigetisch” . albo. albo ogłaszam konkurs na interpretację/translantację. wygrana (y) ma u mnie słoik własnoręcznie marynowanej papryki i „stres męski” poradnik amerykańskiego autorytetu w dziedzinie psychiatrii z moją dedykacją (niezwykle frapujące s-f z instrukcją obsługi zielonych ludzików) .
b.

Brak komentarzy: