niedziela, 21 listopada 2010

doniesienia kurtularne

ten weekend sponsorowała literka k jak kultura. najsampierw nocny „Harry Potter i insygnia śmierci”. no nei wiem. niech pan scenazysta napisze mi jakąś alternatywną część ostatnią. bo drugiego odcinka w stylu mrok, strach, krew, łzy nie zdołam unieść zachowując zdrowie psychiczne i nie próbując sobie wypruć żyły w kinie kluczykami od romana. pasaże przerażająco smutnych smyków na tle skalistych sino-bagiennych pustkowi i gęste jak smoła wszechpanujące ZŁO. dzieciom pamiętającym słodkie i magiczne sceny z ekranizacji pierwszych tomów HP oraz atmosferę beztroskich zabaw z trzygłowym potworem, upiorną martę z kanalizacji hogwartu i bezgłowego nicka lepiej postawić na ten film kategoryczny szlaban pod groźbą wydziedziczenia i urwania od internetu na najbliższe trzydzieści pięć lat. z każdą minutą filmu wbijałam się w fotel coraz głębiej i głębiej i tylko obowiązek odwiezienia do domu moich małoletnich współoglądaczy wstrzymał mnie przed wywrzeszczeniem na całe kino bulgoczącego we mnie przerażenia i wybiegnięcia z kina wprost w ramiona jakiejś landrynkowej komedii romantycznej, a niechby i szczytu fabularnego kretynizmu. bo jeśli chodzi o horrory, wolałabym jednak obejrzeć raczej piłę 666, po której wygenerowany wstręt i strach mogłabym natychmiast po seansie strząsnąć z ramion podczas gdy jeszcze długo po upuszczeniu kina czułam oddech przyczajonych do ataku na świat dementorów. pani Rowling, czemu pani to napisała – bo zupa była za słona?
powrót z kina o 1:30 nad ranem oznacza w oczywistej konsekwencji jet leg z klasycznym objawem zaburzenia snu. no to co. ponieważ o tej porze w telewizorze lecą tylko pionowe wielobarwne paski lub marne pseudopornosy zaprosiłam do łóżka pana Manna, który nie został saxsofonistą. no nei wiem. najpierw się na autora obraziłam. chyba liczyłam na więcej. pogodna opowiastka o tym jak zafascynowanie rockandroll ‘em otwiera zaryglowane przed nieustosunkowanym śmiertelnikiem drzwi a to do źródeł muzyki a to do eteru a to na sceny amfiteatrów. jak dla mnie lektura obowiązkowa dla pokolenia, które zaposiada ulubioną muzę jednym czy dwoma kliknięciami (pszprszm jestem staromodna, zapewne nie klikają bo mają ekran dotykowy) w internetowy matrix i zachwyca się utworami nie mając fioletowego pojęcia o tym, że stanowią zgrabnie zaaranżowany cover utworu, nagranego, gdy nie był nawet jeszcze dwoma paskami na teście ciążowym a jego rodzice prawdopodobnie ewoluowali właśnie ochoczo z moruli w balstulę. a potem w sumie się odobraziłam. bo pan Mann jest niezwykle konsekwentny i naprawdę napisał tylko (buuu) to, co w przedsłowie zapowiedział: opowieść o poznawaniu świata muzyki. ni mniej ni więcej (niestety).
a gdy nadejszła niedziela poszłyśmy sobie na wystawę „Amerykanin w Warszawie. Stolica w obiektywie Juliana Bryana 1936–1974”. na co dzień jestem równie ckliwa, sentymentalna i uczuciowa niczym metalowa skrzynka na narzędzia. dziś zdążyłam przekroczyć progi wystawy i coś mi wewnątrz pękło. Warszawa w trakcie i po wrześniowych bombardowaniach a.d. 1939 . pierwsze trzy zdjęcia i byłam ugotowana. łzy mi popłynęły jakbym sobie do oczu wsadziła po dorodnej czuszce. a przecież wychowana w kulcie celebrowania każdej powojennej dekady, nasączona za młodu „Kolumbami rocznik 20” , „Miastem nieujarzmionym” i archiwalnymi odcinkami Polskiej Kroniki Filmowej powinnam być zaimpregnowana na ten rodzaj wzruszeń. nic z tego. zdjęcie: dwóch małych chłopców w krótkich spodenkach i kusych paltocikach ciągnie przez powrześniowe zgliszcza Warszawy sanki. kap. zdjęcie: grupka dzieciaków na gruzach Warszawy – na pierwszym planie chłopczyk w jednym tylko bucie. kap. zdjęcie: w oknie zrujnowanego domu strzępy firanki i twarz przejmująco smutnej kobiety o pięknych rysach a przed nią zwrócona twarzą do operatora figurka Matki Boskiej. kap. kap. kap. ja wiem, że na świecie było i jest tyle przerażający nieszczęść i katastrof i dramatów. ale. zrujnowaną wojną Warszawę i tragedię jej mieszkańców musiałam w jakiś niewytłumaczalny sposób odziedziczyć w genach. swoista pamięć doznanego przez TO miejsce cierpienia tkwi utajona pod moją skórą i wypłynęła dziś strumieniem łez pobudzonych fotografiami Juliena Bryana.









a w okolicach północy odkładam na stolik pochłoniętą w kilka godzin książkę nabytą przy okazji zaplątania się w półki muzealnej księgarni. zamykając lekturę wzrok mi się ślizga po okładce z ceną i budzi się we mnie kutwiańskość zgryźliwie podszeptująca, że taki sposób czytania jest niezmiernie nieekonomiczny . a nadto jest wyrazem braku szacunku dla autora, który aby tę książkę napisać potrzebował paru miesięcy nad klawiaturą. oraz, co istotniejsze, paru lat w terenie poświęconych śledzeniu zawiłych losów swoich bohaterów, wyplątywaniu ich ze zbędnego zagmatwania i syntetyzowaniu fascynujących opowieści. ta książka próbująca wyjaśnić skąd pochodzą „pohodni” Czesi skłoniła mnie do niechętnego przytaknięcia, że i owszem my tu naród nadbałtycki rozpostarty między Azją i Europą trochę nadmiernie jesteśmy przepełnieni etosem, patosem i martyrologią. podczas gdy kilka kilometrów na południe od Wałbrzycha do tego stopnia anihiluje się istnienie w życiu tragedii/patosu/nieszczęścia, że nawet poważne dramaty wystawiane są w teatrach z dopiskiem groteska (przynęta na pt. widzów) a rzeczywistość nie spuentowana żartem nie jest wiarygodna ni godna uwagi. co dziwne, mimo obfitości dobrego samopoczucia nie można Czechom zarzucić bynajmniej absolutnej bezrefleksyjności trudnia gucia. pan Mariusz Szczygieł pisze nie dość, że cholernie zajmująco to jeszcze literacko pięknie (bez patosu i zadęcia) i musze sobie obstalować na jego książki dodatkową półkę u stolarza.


b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

hmm, to taka kultura,prawdziwna, skoro tyle tak różnych emocji...pozazdraszczamy Paniom, ot co!
Ju