niedziela, 28 listopada 2010

figliki biurowe

poślizgiem po kulturalnym weekendzie była artystyczna aktywność w pracy. korzystając z będących na podorędziu materiałów oraz natchnięta myślą o nadchodzących świętach skonstruowałam rzeźbiarsko-przestrzenną instalację, która nazwałam pre-christmas-autumn –tannenbaum. instalacja całkowicie zaspokaja wymogi ekologii i recyclingu gdyż składa się w słusznej mierze ze zwoju papieru pakowego, serwetek, papieru toaletowego oraz biodegradowalnych skórek z mandarynek. za stelaż instalacji posłużył stojakowy wiatrak. ojciec-dyrektor – zawojowany miłośni sztuki współczesnej, nawet tej daleko eksperymentalnej, ujrzawszy moje dzieło stanął w stuporze i trudno skrywalnym zachwycie. zapytana o źródła natchnienia omalże nie omieszkałam bąknąć, że to wszystko z nudów droga redakcjo. z nudów. ależem się w stosownym momencie ugryzła w język mój niemiecki i tylko skromnie spuściwszy oczęta wachlującym łopotem przerzedzonych rzęs odrzekłam, że praca mym natchnieniem jest wszakże. natchnieni sztuką i wewnętrznym kreacjonizmem rozwinęliśmy koncepcję ożywienia instalacji za pomocą włączenia wiatraka i tym samym twórczego przejścia od sztuki statycznej do sztuki dynamicznej. premierę ożywienia instalacji ustaliliśmy na świąteczne spotkanie, kiedy to instalacja zostanie obsypana sypkim złotym brokatem tak by jego błyszczące kryształy unoszone powiewem mogły swobodnie penetrować biurową przestrzeń niosąc ze sobą przesłanie symbolicznego zjednoczenia nas w świetlanej przyszłości. podczas gdy nasze twórcze idee eskalowały w kierunku wystawy w nowojorskim MoMA, kolega, będący przykładem zagorzałego pragmatyka kierującego się przekonaniem o wyższości sztuki pojmowanej tradycyjnie pobożemu (czytaj: jeśli obraz to portret dziadka, jeśli rzeźba to klasyczna grupa laokona, jeśli piosenka to „parostatkiem piękny rejs”) nad konceptualną , znacząco stukał się w czoło ołówkiem po czym zbeszcześcił moje dzieło sztuki dowiesząjąc nań skórkę od banana, półkozaczki pani M i plastikową butelkę po cisowiance. przyszło więc i mi, jak wielu niezrozumiałym przez kulturowych ignorantów artystom, zmóc się z haniebnym dyskontowaniem mojej sztuki i sprofanowaniem jej czystej idei . wybaczyłam mu, bo i cóż on winien, że mu się w stosownym czasie nie rozwinął ten czy inny zwój i empatia dla Twórcy. tymczasem instalacja ta natchnęła mię pewnym pomysłem i w celu jego urzeczywistnienia przeeksplorowałam w piątek kilka sklepów potocznie zwanych środowiskiem naturalnego występowania człowieka z practicera/castoramy/lerua (współczesna ewolucja pojęcia człowieka z cro magnon). ale na razie o tym cicho sza. bo to niespodzianka ma być. powiem tylko, że powinna grzechotać, świecić, a co most important – powinna dać się zjeść w nadchodzące adwentowe wieczory.
oraz chcę jeszcze donieść, że zaskarbiona u ojca-dyrektora instalacją jesiennej wizualizacji bożonarodzeniowej choinki przychylność poniekąd uratowała mi rzyć przed wyrzuceniem nabruk. otóż bowiem ojciec-dyrektor zszedłszy (przypominamy ulubiony imiesłów ...) z wysokości swojego gabinetu ku nam maluczkim na rutynową inspekcję natknął się był w kącie na pokaźną rurę żelazną, którą uznał za środek bezpośrednie obrony płci nadobnej przed złoczyńcami czyhającymi tu w biurze na owąż nadobną cześć. poczem wpadł w filozoficzny nastrój i wygłosił płomienną mowę zakończoną łzami w oczach i sentencją skierowaną do upośledzonego w percepcji sztuki nowoczesnej kolegi że ” no i niech pan powie, kim byśmy my mężczyźni byli bez niewiast na tym świecie. bylibyśmy zerem, nothing byśmy byli”. na co ja, błyskając opętanym refleksem, odmruknęłam znad furkającej pod palcami klawiatury „ein grosses nothing bylibyście, indyd”. w milisekundzie powietrze w biurze zlodowaciało a ojciec-dyrektor przygarbiony podreptał do swojego gabinetu na pięterku murmocząc pod nosem, że jednakowoż było to trochę z mojej strony „ubermutig” (swawola w niebezpiecznej kompilacji z pychą i bezczelnością). przeanalizowawszy swoją błyskotliwą wypowiedź solidnie się zasępiłam, bo dalibóg nie było moją intencja sponiewieranie ojca-dyrektora ad persona a raczej jeno per procura. więc. wykazałam skruchę oraz zwaliłam wszystko na wtórną pomroczność, do której doprowadziła mnie sztuka konceptualna i zameldowałam gotowość poniesienia konsekwencji. ojciec-dyrektor okazał szeroki wachlarz łaskawego wyrozumienia i darował mi szafot pod warunkiem, że poza nabyciem złotego brokatu uwarzę kapusty z grzybami na nasze świąteczne spotkanie. i tak to brokat i tegoroczny grzybny urodzaj uratowały mi rzyc(ie).

b.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

hmmm, no faktycznie ojciec-dyrektor ma bardzo otwarty umysł, bardzo...rozumiem, że Twoja choinka będzie w tym roku wyglądała podobnie? może jest nadzieja, że w natłoku prac przedświątecznych nie będziesz się nudziła, i wena twórcza nie poniesie Cię zbytnio:)
Ju

benia pisze...

moja wena się dopiero rozkręca. pomocnym jest też fakt, że nie wiem gdzie w moim mega-giga-aparatamencie schowałam bombki. więc jakby wersja eksperymentalna aż się prosi. pozatym mam 0,5 kg brokatu i mogę się obyć bez bombek.
zrobić Ci choinke? :)

Anonimowy pisze...

lepiej poszukaj bombek:-)
a może masz jakieś małe reminiscencje z drogi powrotnej do domqu w poniedziałek :-)
wszak już o 20 ej byłaś w chałupie:-)
alaska