środa, 9 lipca 2008

kruklanki czyli odrej hepbern za 7,50



mogłabym swoją lodówkę sprzedać do jakiegoś horroru na efekty specjalne. np. taki film „pożerająca lodówka VIII”. to , że jak się załączy to buczy to mi tam lotto. buczenie mnie nawet uspokaja (że ten, no, że mi się piwo schłodzi np. albo masło wolniej jełczeje). ale ona mi dyszy i harczy. zupełnie jak w „duchu”. robi takie narastające łaaaahhahaaał i taki potem robi ciężki gardłowy wzdech z pogłosem, krótkie zawycie i się wyłącza. ja nie wiem. może na zewnątrz to i jest lodówka ale zdecydowanie przeżywa jakiś dramat. nie zdziwiłabym się, gdybym kiedyś po jej odsunięciu (co nie jest łatwe albowiem należałoby w tym celu albo zdemontować kuchnię albo wywalić parapet) znalazła za nią obsuszone truchła z przerażonymi oczami i przerośniętymi pazury. a może ona jest jakimś medium i pomaga w kontaktach ze światem istotom astralnym pokutującym w przestrzeni miedzyagregatowej, takim dajmy na to czyśćcu agd.

z wywczasu wyzwieźliśmy czystej postaci nienawiść do ukraińskiego diskopolo. każdy by wywiózł zważywszy na ludową zabawę trwającą od 23.00 do 4.00 przy nagłośnieniu porównywalnym z koncertem metalowym razy czy. alboi czytery. noc kupały, która się odbywała na terenie naszego ośrodka była niezywkle ciekawa i piękna podczas występu ukraińskich zespołów folklorystycznych.





na niejednej dumce ślozy mi ciekły po ryjku. a i chłopaki takie skoczne były, że ha. atmosfera festynu całą gębą, baloniki, wata cukrowa, grile, piwo i tubylcy. potem było przepotężne ognicho i pokaz fajerwerków.







a potem ludzkość zaczęła zabawę przy diskopolo i nawet schowanie się w tapczanie nie mogło nas odgrodzić od tych umpa umpa. zbłąkani uczestnicy regularnie walili nam w domek domagając się zacieśnienia kontaktów. jeśli w niedługim czasie nadpsują się układy polsko-ukraińskie to możemy śmiało stwierdzić, że jest w tym nasz wydatny wkład. Baba jaga stojąca na straży domku zapowiedziała bowiem organizatorom festynu taką rozpierduchę , iż omal nie doszło do międzynarodowego skandalu.

a przedtem było leniwie i puszczańsko.ej. no nie. nie TO co myślicie. puszczańsko bo niedaleko puszcza borecka , a w niej żubry wylatujące z lasu na odgłos michy.



napawalim się widokami letnich pól. nawet się mi udało zrobić kilka pseudowindowsów :)



I wszędzie maki w zbożu – taka słowiańska wersja suszi.


i napawalim się widokami jezior z kładkami i/lub bez kładków.




troszkie rowerowałam. okazało się, że dupa ze mnie nie kartograf. mapę czytać czytam ale stosowanie jej w praktyce nie bardzo mi wychodzi. że każdorazowo gubiłam szlak to standard. ale gubiłam też jezioro. duże jezioro. ale wartało było, bo widoki przednie były i godne zgubienia.



natura wynagradzała nas za to bliskimi spotkaniami ze zwierzyną. która czasem nam pozowała

czasem nam czmychała


czasem zaś olewała dostojnie krocząc/pełzając w swoim wybranym kierunku


w lesie poziomki hurtowo przy drodze świeciły czerwonymi lampionami. troszkę je przerzedziłam w ramach zachowania równowagi biologicznej.



a daczę mieliśmy ślicznom. takom rustykalnom. ściany kryte rzadkiej klasy paździerzem. drzwi z fantazyjnie zanikającą framugą i oryginalnym systemem zamykających haczyków i zapadek. do tego niezwykle stylowe meble tarasowe – śmiała koncepcja projektanta, budziła w nas zachwyt i szacunek. ach gdybym miała balkon nie zawahałabym się skraść tych wysmakowanych okazów.


a w bonusie rzadkie odmiany grzybów łazienkowych, z pewnością jakiś chroniony gatunek toaletaris wulgaris rex.
pozatym jadaliśmy w kaplicy zielonoświątkowców, w której ku naszemu ogromnemu zdziwieniu domniemywana chrzcielnica okazała się grillem. ale nas nie oszukają. wnętrze stołówki miało nawę główną, coś na kształt ołtarza (podobno to był barek) , lichtarze u powały, kamienną posadzkę, gotyckie sklepienie i roznosiło szept, w sposób, jakiego niejedna katedra by mu pozazdrościć mogła. a, że nie podawali tam sandacza, to w tym celu nawiedzaliśmy kruklański bar. poza sandaczem podawali tam wyśmienite hamburgery za jedyne cztery zyble, które najlepiej smakowały po północy albo w leśnej kniei. no i mieli taką grę, w której młody człowiek rozgramiał swoich przeciwników bezlitośnie.
w przerwach między opalaniem a kolejną burzą (tak, tak, wyłączone komórki i światło, głowa pod poduszką i odliczanie od błysku do grzmotu wśród strzelistych sosen ośrodka tuż nad wodą, wdech wydech wdech) zwiedzaliśmy pobliskie historyczne przybytki. najbardziej piękny był "lego"reszel i "lego"zamek w reszlu.


oraz najbardziej wstrząsająca była piramida. z prawdziwymi nieboszczykami w środku. nie tam z jakimiś spreparowanymi mumiami. ot trzech lub czterech dziewiętnastowiecznych ludeczków całkiem dobrze zakonserwowanych – rączki, nóżki, głowa , korpusik. lekko nami wstrząsnęło gdyśmy do tej piramidy zajrzeli. egipt się nie umywa wcale a wcale.


a w kruklańskim centrum mody za SIEDEM i PÓŁ złocisza zanabyłam sobie ekskluzywny angelsky płaszczyk a’la Odrej Hepbern, w którym oczywiście, że się naprzemiennie lansowałyśmy na pomoście wzbudzając entuzjazm wczasowiczów graniczący z szaleństwem. zwłaszcza, że był szykowny kapelutek do płaszcza. a nawet dwa. ryby wyskakiwały z wody ryzykując bezdech , żaby stawały na tylnych odnóżach a czciny szumiały nam ścieżkę dźwiękową ze „śniadania u tiffaniego” . ponadto lansowałyśmy się także w moro i bez.


opaliłyśmy się niemiłosiernie. niewątpliwie, przemysł tytoniowy odnotuje niewiarygodne zyski tego lipca. mniemamy, że i browarnictwo postawiłyśmy na nogi. w każdym bądź razie się starałyśmy.
mimo zaś starań nie udało się mi zawrzeć paktu o nieagresji z fibianną. na mój widok ten łagodny kotecek automatycznie podnosił łapę z rozcapierzonymi pazurami , robił spektakularne prchchchch i zdobywałam kolejne sznyty na nadgarstku. ale w sumie kotecek był grzeczny a pogłoski o bzykanku z tubylcem są naprawdę mocno przesadzone.

powiat kruklański odkrywał przed nami po horyzont piękne przestrzenie, urokliwe zakątki, nostalgiczne ruczaje, wdzięczne oku mostki zwane „uginasie”


oraz malownicze domostwa i oby wielki a mondry Stwórca nie pozwolił doimentnie scywilizować, stechnologizować, zeszklić, zaluminować oraz zabetonować i pozbawić duszy tych zakątków tchnących wiarą w siłę tradycji i możliwość kontynuacji pokojowego współistnienia homo sapiens z naturą.



bylim w leckim (czyli w giżyckiem) porcie nad niegocinem. nie znam się za nic na tych wszystkich wstających masztach, fokstrotach, fokszotach , forszpanach, forsztagach i bukszyprutach ale mam przeczucie, że mogłabym, tuszę, iż bez uszczerbku na błędniku, się dać przepłynąć jachtem po łagodnych falach i przy bryzie lekko miziającej mi stopy w złotych klapeczkach. ach. tymczasem mogę sobie jedynie pomarzyć lub zostać galionem na barce spławiającej po kanałku żerańskim węgiel do pobliskiej elektrociepłowni ale lecz wcale nie tracę nadziei, że i ja kiedyś jachtem odbiję od kei (keji?)


wiele by jeszcze opowiadać ale to może już kiedy indziej.
tymczasem jeszcze specjalnie dla alaski hodowla kapusty cukrowej albowiem alaska się relaksuje, odpina i melanżuje patrząc na rosnące waziwa. no to wuala :)

a po naszym wyjeździe ostały się ino zgliszcza...

b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

jakoś (chyba ze starości bo i oczy już nie te) nie potrafię zidentyfikować po ogonku tego uciekającego przed tobą w popłochu zwierzątka. Co to za stwór i z jakiego powodu tak wieje? Czyżbyś próbowała zadzieżgnąć głębsze kontakty analogiczne do kotowych?

BratZacieszyciela pisze...

na skrzyzowaniu zderzyl sie slimak z zolwiem, skorupka rozbita, zolw lezy kolami do gory. Przyjechala policja, prosza o relacje jak do tego doszlo, pierwszy slimak: to byl moment!