niedziela, 11 lipca 2010

żarjakby

po porannym objeździe miasta siedzę na stołku w stroju ewy i gmeram w internecie szurając klatką po zimnej powierzchni biurka. zaraz tu sobie jeszcze wysypię lodu i będzie gitesik. Starsza Pani zamieszkująca apartament narożny zrobiła sobie w mieszkanku przeciąg-tajfun/tornado, że urywa grzywkę ale przynajmniej można jakoś dotrzymać wieczora, zwłaszcza w towarzystwie kawy z lodami waniliowymi, które polecam jako danie dnia. ja w swoim flacie mam jeno flautę i tylko od czasu do czasu wkładam głowę do zamrażalnika i okładam się mrożonym szpinakiem. i czemu mnie natenczas nie ma plaży to wogle nie mogę pojąć. mogłabym wprawdzie wyjść nad brzeg rzeki i dać się ponieść wiślanej bryzie ale proszę Was, tam trzeba pokonać dwadzieścia cztery schodki na wał (czytaj apsters) w pełnej solarnej ekspozycji. to nie jest wysiłek, który mogłabym dziś zaryzykować. ponadto moje śliczne cekinowe klapeczki nie dość, że całą czarną farbę zostawiły mi na stopach to jeszcze mi je zbomblowały, więc używanie kończyn dolnych ograniczam dziś do minimum. chwała niech będzie wynalazcom żelowych plastrów, którymi mię Starsza Pani poratowała, inaczej do romana musiałabym pełzać.
acha ! i krzyżacy wczoraj dali czadu. oglądanie meczu w ąturażu biwaku uważam za idę wyśmienitą, zwłaszcza że tuż obok nad ogniskiem skwierczał wyborny świniaczek ( podejrzewam że mitologiczna ambrozja musiała mieć smak złociście przysmażonej skórki z takiegoż prosiaczka) z kaszą gryczaną i absolutnie genialne kotleciki (jestem gotowa zaadoptować autora tych kotlecików, bądź porwać, przykuć do mojego kredensu i karmić ptasim mleczkiem w zamian za półmisek tych delikatesów na śniadanie, obiad, deser i kolację).
oraz mieliśmy wczoraj wieczór swatań. oba były niezwykle nieudane. za powodzenie tego pierwszego trzymam kciuki , to drugie schowam do szufladki „shit happens”. pierwsze było nieudane z powodu braku titulca, na którego bezowocnie czekał mężczyzna niespotykanie spokojny, o zacnym obliczu i nostalgią w oczach a drugie z powodu matczynej nadopiekuńczości podlanej sentymentalnie sfermentowanym sokiem z białego grapefruita. ponadto niniejszym przyznaję koledze Krysi medal honorowy didżeja wieczoru za utwór „to ostatnia niedziela” do którego z mamą B. wykonałyśmy sakramencko skomplikowany układ choreograficzny połączony ze znalezieniem punktu „D” a Jadwiga sparkietowała szwagra w stylu dżindżer i fred.
a teraz pójdę ponurkować we wannie zanim mi się zwarzą obie pókule.

b.

Brak komentarzy: