wtorek, 17 maja 2011

chodzą słuchy

nieee no ludzie, to ja mam se te flaki wyrywać, czy już raczej zrobić drinka z palemką i machać złotym klapiem czekając na ostateczne bum? w pracy i okolicach - zdarzeń losowych mnogość bezliczna i skrajnie emocjonalna: pożary w biznesie, jeden pogrzeb, jedne narodziny, jedno poczęcie, jeden szpital, generalnie urywanie czerepów. no ale w obliczu tego zapowiedzianego na najbliższy weekend końca świata to nie wiem czy nie powinno mi to wszystko nagle zwisnąć i zadyndać. bowiem prawdopodobieństwo, że wśród przewidywanych do life after 2% ludzkości będzie moja osoba jest nieobliczalnie znikome. a kolejne prawdopodobieństwa, że po rozpęknieciu się globu jakiś klient będzie mnie kategorycznie monitował o załatwienie porzuconej dziś sprawy a ojciec-dyrektor zagrozi za zaniechanie świadczenia obowiązku pracy obcięciem wirtualnej premii jakoś słabo aktywizują mi w tym momencie tryb zawodowy. natomiast bujając w fotelu poważnie się waham, czy w tych okolicznościach przyrody wypada mi przedłożyć nad staropolski żur z jajem i pieczonego prosiaka majolikę z maki i nigiri czy jednak zachować do końca wierność tożsamości i korzeniom kulinarnym królewskiego ludu piastowskiego. może to małostkowe i niskie ale nawet skazani na egzekucję maja prawo wyboru ostatniego menu, czuję się więc w tej kulinarnej rozterce umocniona prawem. a zresztą: do Lizbony - już nie zdążę , romansu załatwić - już nie zdążę, odchudzić się do rozmiaru 40(no dobra, 42) – już nie zdążę, spłacić kredytu – już nie zdążę (o to nawet fajne), wyszlachetnieć na duszy – już nie zdążę , przeczytać ostatniego Dehnela – już nie zdążę - no to przynajmniej ze skromnego wachlarza moich priorytetów życiowych wybieram to co zdążę. a przez te cztery dni to nie wątpię że zjeść i owszem i to do rozpęku. by spektakularnie w ostatniej godzinie huknąć sobie symultanicznie ze światem. taka ładna, wybuchowa korelacja.
swoją drogą jakie to jest irytujące, że właśnie teraz ten koniec, kiedy pierwszy raz po sumiennym naprężaniu mięśni na katorżniczych ćwiczeniach w końcu w zawichoście ubyło jeden kilogram oraz zmniejszyło się lekko bezładne falowanie ramion a na nadchodzące targi zamierzał dojechać hiszpański konkwistador, po którym sobie obiecywałam ten zaplanowany na 2011 rok płomienny romans lub co najmniej ekstatyczne tango na wysokim barze w zadymionej poznańskiej knajpie.
no ale. ominie mnie przynajmniej przedtargowa histeria garderobiana.

b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

to po to dygałyśmy jak opętane dziesiątki kilogramów różnych rzeczy na taras żeby mi to popsuło jakieś durnowate trzęsienie ziemi????!!!
no way!!!
Niniejszym odwołuję chwilowo koniec świata!
alaska