środa, 4 maja 2011

de moustly kold majłykend ewer

rozsądek nagabnięty przez synoptyków nakazał mi zapakowanie weekendowej walizki w konwencji listopadowej. i słusznie. regresja celsjuszy była tyle absurdalna co złośliwa. podczas gdy trzaskające polana ogniska topiły podeszwy, na plecach osadzał się nikczemny szron. zaiste klimatyczna majowa schizofrenia. do wyprawy na rower należało ogacić się niczem eksplorator arktyczny.


lecącym czaplom skrzypiały zamarznięte skrzydła a przydomowa bazylia okazałą wysoki brak odporności na mróz barwiąc się w proteście termicznym na brązowo. zaplanowany entuzjastycznie i spontanicznie spływ kajakowy sprolongowano na bliżej nieokreślony termin nie wymagający lodołamacza na przodku. ponieważ wiosna na zewnątrz była bardzo iluzoryczna, należało ją zaaranżować wewnątrz.


czas sprawiedliwie dzielono na planowanie konsumpcji, skonsumowanie konsumpcji i uprzątnięcie po konsumpcji.


przy tym ogromie zajęć niesprzyjająca aura zaczęła nam już nawet lekko zwisać i powiewać. w zasadzie w Millicz Willicz kwestia pogody naprawdę omska się na drugi bądź trzeci plan. i może być najwyżej wisienką na haniebnie nie zastygającym serniku. ale tym razem wisienką był szczytnieński szoping zakończony spektakularnym sukcesem. i niech ktoś we mnie rzuci burakiem, jeśli w krótkim czasie nie zajadę do Ortelsburga w okolice jeziora Domowego w celach obuwniczych. a tymczasem wyprana, w niemieckiej chemii oczywiście, schnie gustownie skompletowana, wieloczęściowa garderoba w cenie pół kila polędwicy wołowej.
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ech, może kiedyś zasłużę jakoś i mnie ze sobą zabierzecie...
Serdeczności, J.