sobota, 8 maja 2010

notkę sponsoruje browar Łomża


A było tak, że kiedyś, Starsza pani i Starszy pan wywieźli nas na wieś. Stare Kupiski – wieś w Polsce położona w województwie podlaskim, w powiecie łomżyńskim, w gminie Łomża. we wsi tej kawałek gruntu z ogrodem, po mieczu Starszego Pana , któremuś z naszych stołecznych antenatów , kuzyna albo li wuja czy stryja przynależna była . od tego momentu zaczyna się nasze obcowanie ze wsią. może miałam lat trzy, siedem, może dziewięć dalibóg nie pamiętam. prawie całe moje, nasze z Alaską dzieciństwo, w sezonie letnim upływało w Kupiskach. wieś jak wieś. ani ładna ani brzydka. a bo tam. wszak gdzie dzieska małego nie postawisz, tam se świat zbuduje. I nasz Świat wyrósł na kłujących rżyskach kupiskowskich pól. na lepaku – strumyku co z deszczem przybierał w rwący potoczek po kolana. na gliniankach surowo zakazanych, bo tam topielców tracących głowy i kręgosłupy od pyty co lata było . na leśnych ścieżkach usłanych szyszkami ,co to najlepsze na podpałkę do podwórkowej kuchni były. śmy wtedy nawet nie wiedziały, nie przeczuwały, że ta wieś tak w nas osiądzie i że po latach poniesiemy ją ze sobą w każden najmniejszy zakamarek naszej dorosłej rzeczywistości. jako wspomnienie sielskie anielskie. acz nie pozbawione swoistego rygoru właściwego wychowującym nas w te letnie miesiące naszym babciom. dziadkowie jakoś zawsze stali cichutko w tle i raczej rygoru nam nie trzymali albowiem sami pozostawali pod niewidocznym pręgierzem swoich ukochanych małżonek. na wsi prym wiodła Babetka – stryjeczna ciotka nasza po mieczu - niezłomna, niekoronowana, samorządna , o niepodważalnych wyrokach , niepodzielnej władzy i stanowcza jak sąd najwyższy królowa naszych Kupisk . pamiętam Babetkę jak kury wieczorem zaganiała do kurnika, drepcząc po podwórku i po sadzie w klapkach pamiętających czasy świetności szewca hiszpańskiego, wyrzekając na podłe gadziny co się na żerdź kurnika zagonić nie dawały. i koguta pamiętam, co nam kluski z rosołu podjadał gdy już na stole pod jabłonką talerze ich czubate stały. zaraz za Babetką na straży porządku i moralności wszelakiej stała babcia Emila, mama Starszego Pana, przed którą małe lub większe przewinienia ukrywali bodajże częściej dorośli niż dzieci. gdy w Kupiskach zdarzały się burze wtedy babcia Emila kazała nam klęczeć przed oknem w którym stał krzyżyk, tuż obok różowych trutek na muchy wylewanych na spodeczek, i składać paciorki za ocalenie. dom był zbudowany z płyty pilśniowej i blachy falistej łączonej żelaznymi nitami, które niechybnie mogły naprowadzić na siedlisko jakiś zagubiony piorun (swoją droga ten cud amatorskiej architektury zachował się do dzisiaj, papa się nie rozmiękła, blacha nie wyprostowała – niejeden developer mógłby się na nim uczyć sumiennej budowlanki). Za domem był niskopienny sad z niewystępującymi już w przyrodzie gatunkami soczystych jabłek i śliwek a przy domu rósł niepozorny świerczek (dziś – najwyższy punkt okolicy oznaczany na mapach kartograficznych ). na „nasze” Kupiski składały się trzy domostwa należące do warszawskiej rodziny, która tutaj praktykowała jedynie letnisko, co swoiście rzutowało na charakter tej miejsko-wiejskiej osady złożonej z tekturowego domu, domu murowanego i drewnianej chałupy ciotki Janki (naszej rodzinnej wariatki). w domku z dykty mieszkaliśmy razem z babcia Emilą, dziadkiem Mietkiem, Babetką i wujem Stachem bez nóg. w domu murowanym mieszkał establiszment i rzadko tam zaglądaliśmy w przeciwieństwie do przylegającego do murowańca garażu. garaż nigdy nie był prawdziwym garażem. w garażu zainscenizowano łaźnię. stały tam blaszane , wielkie balie do których, w celu dokonania wymuszanych przez starszyznę ablucji, wlewało się wrzątek zagotowany bądź na kuchni bądź przy pomocy gigantycznej grzałki. w tymże garażu establiszment mający kontakty z enerefem trzymał na surowo ociosanej drewnianej półeczce pachnące kolorowe mydełka i pastę do zębów signal w granatowo-czerwono-białe paseczki – które to cuda budziły mój niekłamany zachwyt i zdziwienie nad urodą zachodniego świata. na podwórzu stała letnia kuchnia pod daszkiem z papy, w której paliło się szczapkami drewna i szyszkami przynoszonymi z lasu w wielkich wiklinowych koszach. wokół kuchni wbite w ziemie sterczały kije, na których suszyły się garnki , cynowe garnuszki i fikuśnie w kwiatki zdobione, emaliowane kubeczki, którymi czerpało się z wiadra wodę do picia ciągnioną ze studni. woda ze studni służyła też pokropieniu grubej pajdy chleba obsypanej cukrem – która miała status podstawowej jednostki żywieniowej licznie zgromadzonych na wsi dziecisków. tych wiejskich i tych miejskich. Wiejskich autochtonicznych , najbliższych nam towarzyszy zabaw było pięcioro. miejskich też coś koło tego. w zależności, kto zwiózł swoją progeniuterę pod skrzydła babć. babcie na wsi rządziły niepodzielnie. one dzierżyły chochle i klucze do spiżarni. Ach ! spiżarnia (tu następuje głęboki wzdech i zamglony nieprzytomny wzrok). w ustawionych na klepisku rustykalnych regałach (wtedy myślałam o nich stare graty, dziś za taki komplet w kuchni oddałabym konia i pół księżniczki) stały weki z dżemem truskawkowym, owinięte w gazę świeżo odciśnięte z owarzonego mleka białe sery i porcelanowe kubki z masłem zalanym studziennianą wodą. doskonały substytut lodówki. oraz tuziny wiejskich jaj, na których użycie w celu ukręcenia kogla-mogla dostawało się specjalne pozwolenie od starszyzny. bądź kategoryczny zakaz. i zawsze. zawsze w spiżarni było ciasto drożdżowe (albo piaskowe). dziś wiem, że słusznym było zamykanie spiżarni na klucz albowiem nieposkromione inklinacje najmłodszego pokolenia zapasy spiżarni w kilka chwil mogły zamienić w niewecz i w próżnię. poza spiżarnią mieliśmy też piwniczkę. wykopana w ziemi, z ceglanym sklepieniem porośniętym trawą i chwastami pachniała jak raj warzywofila świeżo z ziemi ukopanymi ziemniakami, marchewką, cebulą. to w tej piwniczce stawiało się gliniane garnki ze zsiadłym mlekiem. piwniczka zamykana była za dnia jeno na skobel. wiadomo było bowiem, że chmara najmłodszych nie zechce opustoszyć jej z kartofli ani z marchewki. byliśmy ponadto. ponad te zbędne w żywieniu florystyczne dodatki do kogla-mogla albo do ciasta z gorącym dżemem truskawkowym, po który sięgało się drewniana łychą prosto z gara perkocącego na rozżarzonych fajerkach letniej kuchni. gdy dziś zachodzę do ogrodnika Majlerta, do piwniczki, w której sprzedaje soczyste szparagi, zawsze staję w sentymentalnej zadumie nad zapachem klepiska i w ułamku sekundy jestem w tamtej kupiskowej piwniczce i wydaje mi się , że jak tylko wyjdę schodkami na górę zobaczę zarośniętą ścieżkę prowadzącą w lewo do tomków a w prawo , na nasze podwórko.

cdn.

b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

i to właśnie we wspomnianych Kupiskach daniem fast food dla młodego głodomora była pajda chleba, skropiona wodą i posypana cukrem.
I tamże też siostra moja próbowała powiesic się na drucie kolczastym.
Ale o tym drogie dzieci, może przy innej okazji.
alaska

Anonimowy pisze...

Jak ja Wam zazdroszczę tej pamięci...ja też niejedne dziecinne wakacje spędziłam na wsi na babcinej ojcowiźnie, i takie maluńkie skrawki tylko zostały we wspomnieniach; cudnie było, i tak beztrosko!
ale jak już Benia coś napisze...
Ju