niedziela, 14 grudnia 2008

konkurując z tomkiem kruzem, czyli miszyn imposiboł tu ziro ziro ejt

ponieważ idom „Ś”, uruchamiam wiążące konotacje. niealfabetycznie na podium plasuje się wyraz na „p” i nie chodzi bynajmniej o pierniczki, tym mięknie rura w towarzystwie skórek mekintosza ( o przygodach pierniczków z orzeszkami nie mogę napisać bo mi grozi ekskomunika, intifada i stos) . chodzi o te (liczba mnoga) „p” budzące obłęd w oczach i arytmie dwukomorowego. w kieszeni mam zwoje podaniowego papieru z argumentami autorów za stanowczym odrzuceniem rózgi na rzecz skrupulatnie wyspecyfikowanych pożądanych, oczekiwanych, upragnionych. santa rusza na łowy. po trzykrotnym okrążeniu arkadii bez cienia szansy na zaparkowanie w tumulcie zwabionego do skarbnicy ludu mazowsza porzucam w błoto tę chybioną ideę. azymut stadion narodowy. tego się nie da okrążyć. jak już raz wjedziesz w korek, to już tylko melisa albo sznur na szyję. pogryzając melisę i machając wycieraczkami dla zebrania z przedniej szyby luckości jadę. stoję. jadę. stoję. jadę. pan na parkingu musiał dostrzec błysk szaleństwa w moim lewym oku bo odstawia na bok słupek z napisem - brak miejsc. oddycham do torebki i wyrównuje tętno. jestem tym no, nenufarem jestem na jeziorze zen, jestem nenufarem i mam misję na „p”. z zaskoczeniem niejakim zauważam, że adwentowym stadionem rządzą, wyparłwszy azję ( nie tuhajbejowicza, oczywiście), ciemnoskórzy eklezjaści w kapturach z poliamidu. o ile dobrze pamiętam, wśród trzech mędrców w miodowej szopce był jeden afroamerykanin a żadnego chińczyka. a więc świąteczna tradycja obowiązuje i tu , gdzie za kilka lat rozegra się , ufajmy, pokojowa wojna futbolowa. tymczasem gnana prerogatywą „pe”- czyńcy

wpłynęłam na suchego (szczęśliwie) przestwór bazaru,

but nurza się w chodniku i koślawo brodzi;
śród fali rąk szumiących, śród ludzi powodzi,
omijam najeżone ostrowy teflonowych garów.

już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu,
patrzę w portfel, i szukam jak dziś euro chodzi
tam z dala błyszczy obłok? tam jutrzeńka wschodzi?
to błyszczy cekinowy stanik, to wzeszła gwiazda ekranu.

stójmy! - jak pięknie! - widzę kraciaste rajstopy,
których by nie dościgły barchany spod łodzi;
widzę, kędy wzruszony marian nimi odziewa stopy,

kędy wąż śliską piersią wokół łydek jej brodzi
w takiej chwili! - tak ucho natężam ciekawie,
że słyszę głos jej matki- wszak to nie uchodzi !

meandruję alejkami w poszukiwaniu torebusi dla starszej pani. głęboko w grunt wbija mnie kolekcja złotych toreb z wizerunkiem pantery, sama nie wiem, bardziej kiczowata czy bardziej awangardowa. ach i to kusi i to nęci. para starych stadionowych wyjadaczy kręci nosem nad wygórowaną ceną – chodź, rzecze ona do onego – nie będziemy kupować u polaków – tu straszna drożyzna. wnikliwie rozglądam się po twarzach sprzedawców i zaprawdę powiadam wam, trudno tu nawet o namiastkę potomków światowida, o ile ten nie był synem niskopiennego mandaryna. ruchem koszącym przemierzam ścieżki wzdłuż straganów niesiona euforyczną falą potencjalnych nabywców i sama nie wiem kiedy , nagle taszczę kilka mniejszych i większych siateczek urągających proekologicznym trendom. pobieżna lustracja ich zawartości i hyc hyc uciekam z tej idealnej apoteozy królestwa hermesa. w domowych pieleszach przeprowadziwszy konfrontację zdobyczy z listami dochodzę do wniosku, że obdarowani dojdą do wniosku, że wysyłanie listów do santa jest czynnością absolutnie bezsensowną i że santa ma bardzo poważne trudności w czytaniu ze zrozumieniem. a ja się i tak cieszę, że w chwili desperacji nie nabyłam każdemu, jak leci, stadionowego zestawu: różowy stanik, celuloidowa choineczka z pozytywką, chińskie ptasie mleczko i półmetrowy tekowy tukan, z dywersyfikacją płciową w postaci skarpet jako zamiennika stanika. prawie kontenta z wypełnienia misji „p” cichutko sobie w kąciku ćwiczę frazę : ho ho ho , siedząc pod moją śliczną dwudziestocentymetrową celuloidową choineczką ze stroboskopowymi lampkami, jak każe tegoroczny trend dekoracyjny.
b.

Brak komentarzy: