poniedziałek, 14 lipca 2008

w matni czyli w pajęczynie

dzinsy w pralce. ryż w garze. włoska kasia w polsce. I wzrosło ciśnienie. i zrobił się mróz i odpuchły mi palce. Hurrra. same sprzyjające okoliczności. poza tym, że dziś wkurzyłam szefa. odrobinkę. pozgrzytaliśmy sobie w słuchawkę jak dwa stetryczałe dobermany. kiedyś mnie wywali z tej roboty za impertynencję i brak śmietanki do kawy. kiedyś. a dziś widziałam szczeniaki buldożków francuskich. te pokraki są tak cudne, że gdyby tylko takiemu jednemu łepek zechciał przejść przez siatkę ogrodzenia (nie zechciał) byłby cion mój.nauczyłabym go sikać do bazylii i zrobiła na szydełku amarantową kamizelkę na zimę. tymczasem muszę dzielić mieszkanie z zyliardem pająków, które wysłuchawszy prognozy pogody o najgorszym tygodniu lata wszystkie z całego tarchomina wlazły mi do chałupy. jeśli kiedyś zbyt długo nie dam znaku życia, przyjedźcie mnie rozwinąć z pajęczyn. nie wyganiam ich bo mam nadzieje, że są właściwym ogniwem pokarmowym mogącym poskromić nieopanowane miliony muszek, którym się wydaje, że to właśnie w moim mieszkaniu powinny się osiedlić i rozmnożyć. jeśli populacja pająków, po uczcie z muszek, przyjmie niepokojące rozmiary będę musiała zahodować gekona, węża, skorpiona lub ptaka. najlepiej chyba strusia. przynajmniej sobie wyskubie jakieś szałowe boa a może nawet zjem w końcu do syta jajo. w skrajnym przypadku będzie pieczyste. tylko czy struś mi się zmieści do piekarnika? podążanie za łańcuchem pokarmowym wydaje się być nader trudnym i poważnym wyzwaniem. b

Brak komentarzy: