czwartek, 25 września 2008

spa-miętnika

odpowiednio intensywnie nakaszlawszy szefowi w gabinet dostałam ustne zwolnienie z obowiązku świadczenia pracy w nadchodzącym dniu celem skutecznej likwidacji nieestetycznej infekcji gardła i nosa. faktem jest, że piętnastokrotne kaszlnięcie podczas siedmiowyrazowego zdania czyniło mnie tyleż nieprzydatną co uciążliwą. zwielokrotnione dawki upsarinu i asscratiopharmu przez noc próbowały czynić cuda z moimi górnymi drogami oddechowymi. mentalnego nastawienia na dzień wolny nie jest w stanie pojąć pokornie ćwiczony zegar biologiczny. 5:30 powieki same się podnoszą i wymacuję telefon, który za kilka sekund zadzwoni pierwszą pobudkę. za niecałą godzinę znowu czekam z telefonem w ręku uprzedzając łagodne bzymkanie. za kilka minut telefon wzywa mnie stanowczo” weź pigułkę!". trzy pobudki do 6:37 – no to dzień się rozpoczął i nic go już nie zatrzyma. w opadających skarpetach izolujących mnie przed jesiennym chłodem wędruję (czytaj robię trzy kroki) do kuchni, wstawiam wodę na zieloną herbatę i powodowana niezidentyfikowanym instynktem wrzucam na patelnię tosty . jak laba to laba. zjem śniadanie w tapczanie. do tostów sałata rzymska z pomidorem i oliwkami. w tapczanie niepoliczalne okruchy i plamy z oliwy z oliwek mogłyby mi długo przypominać o mym przewinieniu ale planowane wkrótce pranie pościeli zwalnia mnie od wyrzutów sumienia i kruszę nadal, nonszalancko wzruszając ramionami w różowej , bawełnianej koszulce nocnej. jeszcze tylko kieliszek upsarinu i niespodziewanie zapadam w sen systematycznie przerywany na razie niepokonanym kaszlem. 10:35 – zza płotu dobiega mnie zgrzyt ciętego metalu. sąsiad ma malutki warsztacik, zupełnie jakby tam miał produkować mebelki dla laleczek, ale hałasu robi więcej niż trzy nasze stocznie razem wzięte. zanim zdążę napisać protest w imieniu i w obronie miejscowej społeczności laubzega cichnie , wychodzi słoneczko, świerkają ptaszki i robi się eden. przemyśliwam przez chwilę jakby tu zostać bogatą wdową, bez konieczności codziennego świadczenia pracy, bez ograniczania wydatków na waciki ale i bez tej irytującej gry wstępnej: narzeczeństwo, ślub, białe lilie na mahoniowym wieku. jak na ten pomysł wpadnę trzeba go będzie opatentować. w drodze do mojego ulubionego lekarza, u którego przesypiam 2 godzinki na zielonym fotelu wstąpiłam na bazarek niesiona nieswoistymi fluidami do sklepu chełpiącego się ogromnym szyldem ”wszystko po 2,50”. nie mogłam pokonać ciekawości jakie to cuda bądź jakie to antycuda mogłabym sobie nabyć szastając dowolną wielokrotnością 2,50 za sztukę. i! można by się zdumieć zaprawdę, jakie rzeczy funkcjonujące w naszej świadomości jako dobro materialne stojące kilka klas wyżej od epoki kamienia upanego można posiąść w posiadanie z kwotę mniejszą niż koszt godziny parkowania w centrum stolicy. w zasadzie na upartego mogłabym się tam umyć, ubrać i usmażyć, przekręcając na drugą stronę ebonitowym widelczykiem- za jedyne 2,50. i dziwię się ekspedientce, która nie nadziała na te widelczyki pewnego skądinąd grzecznego pana dopytującego się kilkukrotnie o cenę każdego wskazanego plauchem towaru. w sklepie z monstrualnym szyldem „wszystko po 2,50”. no nie wiem., albo nie ufał słowu pisanemu, albo był analfabetą, albo był z inspekcji uokik. ja tymczasem załatwiłam na bazarze co było do załatwienia, na skutek czego perkoce i paruje mi teraz w garze zupa ogórkowa na żeberkach a na wersalce wdzięczy się skompilowana na jutro garderoba uzupełniona stosownymi dodatki w odcieniu zbuntowanego wrzosu. bo. jutro świętujemy ymieniny Yu. więc potrajam dawkę upsarinu. zwłaszcza, że uruchomienie ogrzewania przerosło fahofcuf i farelek szyderczo uśmiecha się z pawlacza.
b.

Brak komentarzy: