niedziela, 28 września 2008

w (na)stroju fioletowym



szykowne czarne spodnie, w których mimo nieoczekiwanie nabytych kilogramów wydaję się mieć talię oraz pomarańczowa dzianinowa tunika z falbanami u rękawów, w której talii wyżej wspomnianej wprawdzie nie widać ale za to można udawać , że się ją ma – oto skutek odwiedzin starszej pani w jej nowym miejscu pracy. dobrze, że się tam pojawiłam 15 min. przed zamknięciem sklepu. niepomna czekających rachunków za gaz i światło wydałabym tam ostatni grosz. lubię takie ubrania, w których jeszcze się rozpoznaję przed lustrem ale wyczuwam także subtelną dozę nonszalanckiego , bezpretensjonalnego szyku na okrasę pospolitego image. bez zadęcia i bez ekstremalnej rewolucji. tej jesieni czuję zew kolorów. ciągną mnie pomarańcze, butelkowe zielenie i wołają mnie wrzosowe wariacje. lubię jesienne ubrania. łatwo coś pod nimi zamaskować, łatwo troszkę oszukać centymetr, łatwo fantazyjnie nawarstwić, łatwiej filuternie zmrużyć oko. no i nadszedł w końcu czas mojego płaszczyka odrej hepbern za 7,50. najchętniej zdejmowałabym go tylko do spania. świetnie się ze sobą czujemy. przemyśliwam nawet obszycie go na zimę jakimś grafitowym poliestrem, podszycie poczwórną flizeliną i wspólne dotrwanie do pierwszych roztopów i pierwszego wiosennego motyla. ale nim wiosna, to jeszcze nasza piękna polska złota jesień rulez! razem z porannymi mgłami wpadam w nostalgiczny nastrój i jest mi z nim ver nice. w internetowej księgarni zamówiłam kompuslywnie i totalnie rozrzutnie pięć książek. czajnik na świeczkowym podgrzewaczu intensywnie eksploatowany. w lodówce stały zapas cytryn. na fotelu, w pogotowiu, koc. idąc szuram półbutami po złotych liściach i wytężam wzrok w poszukiwaniu kasztanów (czynność całkiem beznadziejna, bo dzieciska w okolicy zakontraktowały całe drzewa na wyłączność). taaa. to jest zdecydowanie moja pora roku. nawet upiekłam najbardziej jesienne ciasto świata - ciasto z jabłkami. i tradycyjnie wkradł mi się zakalec. tak mam. jakiego ciasta się nie dotknę, od razu zakalec. gdyby cukiernicy wiedzieli jakim jestem generatorem zakalca, zakazaliby mi wstępu do cukierni. na szczęście preferuję śledzie i krewetki, więc przypadłość jest umiarkowanie dotkliwa dla luckości.a gościom konsumującym moje wypieki zawsze jestem wdzięczna za głęboką wyrozumiałość.
no dobrze.koniec smędzenia. na dziś :). nalewam sobie czerwonego i zagłębiam się w fotel.
miłego tygodnia for all
b.

ps. 4 karafy wina, pięć kobiet, garnek małż w winie białym. było pysznie w każdym tego słowa znaczeniu na imieninach Yu. a na koniec te cztery karafy w pięciu kobietach rozwiózł do domów pewien osiemnastoletni (sic!) grabar (no nie, nie mylcie z grabarzem, jeszcze nie/ taki ma pseudonim syn jednej z pięciu). chyba nieco wątpliwy przykład dałyśmy temu młodzieńcowi rozkosznie chichocząc i skwapliwie udowadniając intensywną konsumpcję czerwonego. pięć ciotek na rauszu. w jednym aucie. to musiała być dla niego trauma. nie zdziwiłabym się gdyby nas zechciał wszystkie wysadzić pod mostem gdańskim. nie zechciał. a może i zechciał ale zdusił myśl w zarodku. na nasze szczęście :)



b.

Brak komentarzy: