wtorek, 30 września 2008

dzień chłopaka

bo ponieważ dziś jest dzień chłopaka, wzięłam kogucie pióra w łapkę i odkurzam szufladkę z naklejką: chłopaki. lichy ten mój zbiór. może to zasługa szpotawych kolan, może jajowatej głowy a może mentalnego zeza. zanim urósł mi biust i zanim pojęłam znaczenie subtelnego machania rzęsami , zanim posegregowałam zainteresowanie pcią przeciwną na fascynacje i te inne był piotruś o. z II b. szkoły podstawowej. zanim zrozumiałam, czemu mnie ciągnie za kucyka i odprowadza do domu po lekcjach, wziął i się przeprowadził zostawiając mnie w głębokiej acz niezidentyfikowanej naonczas traumie. nadszedł czas przyglądania się młodzieńczemu ocipieniu koleżanek na widok pawła g. lub artura c. szybko pojęłam, że w umizdrzaniu jestem totalnym idiotą i uświadomiwszy sobie tę organiczną przypadłość oddałam się jedynie obserwacji. i tak trwałam sobie jako niezależny obserwator, nie rozumiawszy ni mechanizmów zdobywania ni tragedii porzucenia. ot czasem zabiło mocniej dwukomorowe do chudzielca brzdąkającego na gitarze pieśń stachury ale wątroba mi się nie rwała na strzępy, gdy ten czy inny nie mitygował się w podszczypywaniu wuondulowanej koleżanki. i nagle przyszło lato i wczasy w dargocicach. jedno spojrzenie i ocipiałam. paweł był zbyt zbyt, żebym w mym ocipieniu trwała samotnie. przygarść nastolatek ocipiała w stopniu równym lub przewyższającym mój amok. jeszcze wtedy ciągle nie wiedziałam jak zamachać rzęsami. tłukłam się więc w ogonie wielbicielek niesubtelnie napastujących młodzieńca. na tychże wczasach dyżurnym lowelasem, do którego wzdychały babcie, matki i córki był krzysiek – wczasowy kierowco-dostawca. miał wtedy jakieś dwadzieścia kilka lat, chadzał w wąskich dzinsach w pełni świadomy pożądania, jakie wzbudzał. ryzykował życie przywożąc na wczasowe wieczorki i dnacingi jakąś swoją kolejną aktualna flamę białą glisdę z koszalina. fakt, że żadna babcia, matka ni córka nie wydłubała jaj gałek ocznych uważam do dziś za niepojęte niedopatrzenie. nad koronami kwitnących ośrodkowych lip, kiedy krzysiek tylko co wychynął ze swojego domku, unosił się nieustający, rozmarzony wzdech zachwytu pci pięknej gotowej zadźgać się nawzajem z potencjalnej zazdrości o względy tępymi kijkami do kiełbasy. najprawdopodobniej opętana krzyśkowymi feromonami któregoś razu wsmyknęłam się cichcem na dancing dorosłych. zdesperowana niepojętym instynktem wiłam się na tanecznym parkiecie coraz bliżej i bliżej. aż nadejszła ta wiekopomna chwila, kiedy ON wziął był mnie w ramiona i odtańczyliśmy wspólnie marina marina marina, podczas gdy biała glisda wycierała kurze w kącie. nawet dziś nie zamieniłabym tego tańca na występ z maserakiem. uniosłam się dwanaście centymetrów nad ziemię i tak dotrwałam do końca wczasów. niedługo potem, na licealnym zimowisku harcerskim zwichłam sobie nogę. zwichłam ją zjeżdżając z góry na biegówkach przypinanych do zimowych bamboszy skórzanymi paskami, co świadczy o tym , że wiekiem zbliżam się dziś niechybnie do matuzalema. górka w porównaniu z górką szczęśliwicką była typowym wypłaszczeniem środkowoeuropejskim i żeby z niej zjechać należało intensywnie uruchomić motorykę całego zjeżdżającego. uruchomiwszy rzuciłam się w tę czeluść i gnawszy na łeb na szyję ekwilibrystycznym pługiem pominęłam w obliczeniach górski potok stanowiący naturalną granicę wypłaszczenia. z pełnym przerażenia wytrzeszczem w oczach wykonałam tuż przed rzeczką karkołomny manewr hamowania. z opadających kłębów śniegu wyłoniłam się z nienaturalnie wygiętą kończyną wisząc na skraju pluskającego radośnie potoku nad którym dyndałam złamaną nartą. solidne skórzane paski nie puściły. puściły więc więzadła stopy. na kwaterę zawieźli mnie na sankach i gdyby nie brak baranicy, czułabym się jak nie przymierzając ta durna krzysia od ketlinga z pana wołodyjowskiego. taka kulawa i opuchnięta wydałam się niezwykle atrakcyjna pewnemu młodzieńcowi, który samoistnie nosił mnie na rękach do stołówki. a że pawełek był chrubinkowej urody i postury, mniemam, że musiał mieć jakieś równie mocne co ja zwichnięcie, tyle, że psychiczne. targał mnie tak, na tę stołówkę i nie tylko, półtora tygodnia a na koniec się oświadczył. nie mogąc okazać się niewdzięczną ździrą oświadczyny przyjęłam i wzięliśmy harcerski ślub. tym samym kilka lat później popełniłam bigamię ale ponieważ imiona małżonków się zgadzały, nie zaprzątałam sobie głowy tym drobnym występkiem przeciw prawu. co do tego imienia los próbował jeszcze kilkakrotnie wmówić mi imię pawełek jako przeznaczenie. przez jakiś czas ulegałam skwapliwie tym majakom. kolejny p. pojawił się już w wieku całkiem dojrzałym gdym się zmagała ze statystyką i ekonometrią na zaocznych. intensywnie korzystałam z dobrodziejstw i przywilejów życia studenckiego takoż ochoczo chadzając na dyskoteki wraz z młodocianymi żakami i udając współczulność metrykalną. no i pewnego wieczora ugły się pode mną kolana, gdy mi kolega p. zadedykował na zakończenie imprezy:
Who's gonna tell you when

it's too late
who's gonna tell you things
aren't so great
you knowyou can't go on
thinking nothing's wrong
who's gonna drive you home tonight
ten gest w akuratnie lekko niesprzyjających okolicznościach przyrody (noc, listopad, rozdarte dwukomorowe i sterana wątroba) oraz deklarację gotowości dozgonnego zmywania naczyń w naszym wspólnym domu /tjaaa, kolega p. był już wprawdzie pełnoletni, ale ciągle o wiele za dużo młodszy ode mnie:( / będę miała zawsze we wdzięcznej pamięci. dziś kolega p. wygrywa na swoim bazuki irlandzkie koncerty nie obciążony obowiązkiem zmywania moich statków. wątroba wytrzymała, dwukomorowe było równie dzielne odrzucając różnopokoleniowy mezalians.
wśród zasuszonych szpargałów, w mojej szufladce, przechowuje także pewien list. dopiero po wielu, wielu, wielu latach zrozumiałam, że był klasycznym listem miłosnym a ja nadłupałam komuś bezwiednie serducho lodowym śpikulcem. its happend. sumienie mam dziś czyste, bo autor posiada szczęśliwą rodzinę i nie leje go żadna zołza za za słoną zupę (ja bym lała, na bank).
i tak o. galeria się prawie wyczerpała (a prawie, robi wielką różnicę :)

chłopaki - multo obrigade e mucho fortuna!
b.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

no to ja mam pytań kilka:
1) czy ja panią w takim razie znam?
2) i gdzie do diaska jest ciąg dalszy?
Alaska

benia pisze...

ciąg dalszy zakodowany :) pozatym ciąg dalszy to nuda: tylko sex kłamstwa i kasety video ;)

Anonimowy pisze...

No, to i tak masz bogaty życiorys, czytam i czytam i końca nie ma... Bo nie ma , co nie???
Wiadomo przecież, że nigdy nic nie wiadomo...Wszystko co dobre Beniu, jeszcze ciągle przed nami!
Ju

benia pisze...

droga Ju, na to, że końca nie widać licze i ja :)