poniedziałek, 13 października 2008

gulgocząc azulanem

tekst na zamówienie. i w dodatku obiecany. męka chorego pseudoyntelektualisty. dziergam literki starannie dobierając krój a i tak wychodzi kaszalot (kaszalot to coś jak wyleniała hiena, em aj rajt?). kusi wrzucenie li jedynie zdjęć z targów. może się tak umówimy, ja daję zdjęcia wy komentarze i wyjdzie nam relacja. ..





o cholera, coś mi warczy nad głową. warczało mi całe targi miliard obrabiarek a teraz jeszcze jakiś domorosły stolarz mi bździ . mamoooo.
no więc ten (ale kuszące jest to zaczynanie zdania od więc, nie rozumiem czemu poloniści upierają się przy postponowaniu takiego początka) powinnam była przewidzieć, że kłopoty z doborem targowej garderoby





nie wróżą nic dobrego. najstosowniejszym bowiem strojem byłaby flanelowa pidżamka, skarpety frotte i czapka uszanka. powalające przeziębienie wpędziło mnie w skrajny krakowski spleen. mobilizacja sił na stoisko była gehenną. już samo umalowanie rzęs powodowało występowanie potu na czoło. ilość różu na policzki, dla zniwelowania szaro-zielonej cery, w normalnych warunkach zrobiłaby ze mnie chorego na różyczkę indianina. a i tak po godzinie cały makijaż był unwizyboł. widać cera zainfekowana nie trzymie kosmetyka. a propo kosmetyka, olga zdradziła mi sekret bezpołyskowej cery (co w warunkach halogenowego naświetlenia hali targowej jest koniecznym warunkiem uniknięcia wizerunku stalowej patelni po wyszorowaniu kwaskiem cytrynowym). otóż kofane panie, panowie wątpię by a primo tu zaglądali, be sekundo się kosmetycznie matowili – no chyba, że się mylę – przyznać się mi tu. otóż, wracając do wątku, należy stosować taki , taki yyy właściwie nie wiem co to jest dokładnie, jestem strasznym abnegatem kosmetycznym, taki o wiem, mus. wiecie taki mus jest konsystencji pianki pudrowej. jest w słoiczku i chce się go po prostu zjeść. Jednak, atentione atentione, on jest do użytku zewnętrznego. należy pomiziać ryjek taką musową mgiełką i wuala mamy mat. polecam. sama lecę zaraz do rossmana bo mi się wydaję, że bez tego musu nie przeżyję ani godziny dłużej. acha no i to był mus firmy „może to urok, może to mej dej lin”.
no ładnie dwanaście zdań a żadne w merytorycznym temacie. mówiłam, że mi kaktusem przez gardło przechodzi relacja :(
na naszym pienknym, serio serio, stoisku największym powodzeniem cieszyły się, w kolejności natężenia zainteresowania
bezapelacyjnie olga i jej nogi
smalec z grzybami
paróweczki hrabiego barykenta




piwo
kosz owoców misternie ustylizowany na martwą naturę, którą mi permanentnie zżerali – co za brak szacunku dla scenografii.
o smalec toczyły się międzynarodowe walki na noże. nieufna najsampierw załoga włoska po organoleptycznym doświadczeniu walczyła o dostęp do smalcu niczym nieustraszony legion rzymski z bolonii. germańce potajemnie wyżerali smalec z lodówki, aż musiałam go ukrywać w zakamarkach zaplecza. gastronomicznie prym na stoisku wiódł więc niezwyciężony i niezastąpiony duet : smalec-ogór kwaszony. pora karmienia oczyszczała nasze stoisko z obsługi (w sumie 15 osób: czech włochów, sześciu germańców i sześciu słowian) a nadarzających się właśnie wtedy licznie klientów zabawiałyśmy z olgą machając naprzemiennie rzęsami trzpiotliwą konwersacją o obrotach freza ślimakowego albo o systemie chłodzenia przez wrzeciono.
w przerwach między posiłkami praca merytoryczna. wiecie, że jak się zejdzie technolog z technologiem, to powietrze gęstnieje od niezrozumiałych pojęć, fruwają kartki rozrysowywanych schematów, panowie wyrywają sobie długopisy i mierzwiąc grzywy zgłębiają tajemnice złożoności świata. a jak się zejdzie polski technolog z technologiem włoskim to jest naprawdę niezła jazda. wiem coś o tym, bom służyła jako podręczny translator. z włoskiego i angielskiego na polski. ha. tu ukłony dla Jacka, konwersacje z którym pozbawiły mnie zupełnie lęku przed używaniem angielskiego, co nie znaczy, że stały się z mojej strony bardziej zborne i logiczne. w miarę dobrze opanowane słownictwo w zakresie „a more mijo ti bacze” oraz „aj dżost kol tu sej aj lowju” wydawa się być troszkę niewystarczające ale zdziwilibyście się, ile tekstów piosenek przywoływałam w pamięci, żeby uniknąć translatorskiego blamażu. i wiecie, okazuje się, że mnóstwo tekstów piosenek opowiada w sumie o problemach z obróbką kół zębatych. pległam dopiero na pytaniu polskiego technologa: czy ta metoda dłutowania przewiduje wykonanie epicykloidy poprzez wyekstrachowanie osi narzędzia z osi detalu dla uzyskania efektu wygładzenia Ra ileśtam ileśtam po przecinku. signore ciciorino był niezwykle wyrozumiały, nie mylić ze zrozumieniem przedstawionego przeze mnie problemu. konwersacje w języku angielskim na temat urody krakowa, sposobów leczenia przeziębienia, autostrad na słowacji, bessy na giełdzie czy mierności programów typu „big brader” po problemie epicykloidy przychodziła mi już znacznie łatwiej. tylko ręce bolą. zadziwiające jak rozmowa w języku obcym mobilizuje motorykę manualną i każe nieustająco machać łapami jakby to w nich kumulowała się cała obcojęzyczna wiedza.
w przerwach między statutowymi zachowaniami na targach słaniałam się po kątach próbując smarkać dyskretnie i opanować zachwiania równowagi połączone z nagłym zblednięciem. ojciec dyrektor po kolejnym takim przedstawieniu odesłał mnie do hotelowego łóżka. i chwała mu za to. wprawdzie niewiele to pomogło ale za to mogłam sobie przynajmniej swobodnie pochrychać. z prostej drogi do hotelu zawrócił mnie nagły imperatyw. a łaściwie dwa. musiałam, MUSIAŁAM zjeść jakiegoś fastfuda oraz bezwzględnie musiałam, MUSIAŁAM nabyć sobie nowe perfumy. wybór fastfuda na krakowskiej ulicy sąsiadującej ze starym miastem jest wyczynem karkołomnym. ilość jadłodajni na centymetr kwadratowy przekracza tam możliwość percepcji a dokonanie wyboru nadpala mikroprocesory. przyjąwszy (imiesłów, pamiętacie, prawda?) za czynnik priorytetowy walor smakowy, zdecydowałam się na megaburgera w budce skuszona dużą ilością otaczających ją konsumentów. po pięciu minutach wręczono mi reklamówkę, po rozmiarach której można było wnosić, że dzierżę oto właśnie posiłek dla czech wygłodniałych osiłków. nie wnikając w zawartość reklamówki (wszak nie wypada jadać na ulicy, nespa?) zadźwigałam ją gnana drugim imperatywem do pobliskiej perfumerii. takie mną bowiem targało przeczucie, że bez nowych perfum moje życie runie plackiem na krzywy krakowski bruk i nigdy się nie podźwignie. na widok półek z wonnościami zaszkliły mi się oczy a dusza zaśpiewała sopranem hosanna. zrzucam to na karb zachwiania psychicznego spowodowanego katarem. wyszłam z perfumerii lekką stopą z gabryśką sabatini pod rękę. krakowski bruk nagle się wygładził, kasłanie stało się aksamitnym westchnięciem , zabłekitniało niebo i spłynął na mnie obłok ukojenia. wieczór spędziłyśmy razem z garyśką w łóżku zjadając na raty przytaszczonego megaburgera, któregom sobie odgrzała na pokojowym kaloryferze. słusznie mu w przedrostku dali mega, ja bym nawet go ochrzciła mega-mega, miał w sobie dwa kotlety, kilo kapusty, litr majonezu i mieścił się w objęciach chrupkiej zapiekanej (sic!) megabuły. marzenie fastfudologa. ale generalnie wiecie. nie lubię hamburgerów, hotdogów, zapiekanek, frytek – zwłaszcza z ulicznych barów. kraków to jednak magiczne miejsce


i zdarzają się tam niezwykłe zjawiska.
o czym by wam tu jeszcze. najchętniej opowiedziałabym wam o naszych nocnych peregrynacjach po krakowskich knajpach, o kwiaciarkach przy sukiennicach sprzedających kwiaty nawet po północy, o zaczarowanych dorożkach, o tajemniczym żydowskim kazimierzu, o imprezie na zamku w niepołomicach. ech. pokonana przez infekcję zostałam pozbawiona tej całej urokliwej otoczki, która nadaje targom szczególny klimat. pogaduchy przy świecach i lampionach wina, szwendanie się po średniowiecznych zaułkach i piwnicach krakowa – wszystko to jasny trafił szlak, bo trawestując Pana Jana Kaczmarka „przerażająca jest siła kataru”. otrzymałam więc od ojca dyrektora niepodważalny szlaban na imprezowanie. niedosyt wrażeń powetowałam sobie obserwując ukradkowe spojrzenia uruchamiające motyle w brzuchu jakimi przerzucała się na stoisku pewna wdzięczna para (dodajmy, bo czasy takie zliberalizowane, heteroseksualna para). jak tak się z boku przyjrzeć, to faktycznie ten najpierwszy stan amokalny czyni z człowieka (newer majnd o płeć) osobliwą osobliwość. wzrok zamglony, błogie zapatsenie, miękkość ukradkowych gestów i towarzyszące spotkaniom iskrzenie jak po przetoczeniu komutatora wirnika. czysta elektrostatyka przez indukcję. obserwowałam oczywiście że z zazdrością, nie tyle o obiekt (nasze relacje pozostają w zdrowym i satysfakcjonującym obie strony wymiarze : panie inżynierze szanowny pani koleżanko droga), ile o ten stan uniesienia, krótkotrwały, ulotny, zawsze niepowtarzalny. ach. w zasadzie mogłabym się tak troszkie zakochać. zwłaszcza na jesień. na wiosnę to phi, każdy by mógł. zakochanie jesienne jest moim zdaniem bardziej pożyteczne od zakochania wiosennego. eny chętny :) ?
no i jak tu przy tak romantycznym wątku napisać o pękniętej termie, która nam zalała stoisko czyniąc z granatowej wykładziny swoiste grzęzawisko i wieńcząc każdy nasz krok efektownym rozbryzgnięciem. pan fachowiec, oszywiście że z petem między zębami, oszywiście stwierdził, że pani kochana, tu to już nic się zrobić nie da. mogie pani albo za czy stówki wyłączyć wodę albo se pani położy ręczniczek. fachowiec, tfu jego mać. dopiero użycie właściwej dźwigni (czytaj : ordynarny donos do technicznego prezesa targów) zapobiegło kolejnemu potopowi.
o kompleksie podudzia nic nie napiszę, sami oceńcie, że istnieje niezbite jego uzasadnienie.





tymczasem idę nakichać kolejnemu lekarzowi w gabinet, bo krakowska infekcja przywlokła się ze mną aż na tarchomin i chyba trzeba będzie użyć bardziej radykalnych środków.
...
a oto i jestem, córa marnotrawna. wyszłam z domu o czynastej a już o osiemnastej byłam po wizycie. dwie i pół godziny na zielonym krzesłeku przychodni, niechybnie zielone krzesełka znienawidzę dogrobowo. tym razem nie mogłam się oddać lekturze , gdyż przysiadł się do mnie pewien zażywny (za żywy!) staruszek. chcecie, opowiem wam jak budował w czterdziestym pierwszym fundamenty pod V1 i V2, albo nie, opowiem wam jak walczy ze spółdzielnią o eksmisję gołębi z poddasza, albo o jego astmie leczonej w czeluściach wieliczki. omatko noo. do gabinetu weszłam już z gorączką i wcale nie musiałam przekonywać pana dochtora do swojej niedyspozycyjności. rach ciach, antybiotyk, azulan, pini i zwolnionko. ha. wiedziałam, kiedy nabyć zapas książek. więc teraz już żegnam was ariwederczi, ale stej tjuned, bo niewiadomo kiedy tu zajrzę i skontroluję listę obecności
Ykhy ykhy ykhy
wasza za skrzela szarpana
b.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ludzie , ludzie nie pracuję, tylko czytam ukradkiem i nie mogę się oderwać a tu jeszcze kolejne dni przede mną... Beniu, uwierz - te niebieskie rajstopki wyglądaja zdecydowanie bardziej atrakcyjnie i przede wszytkim są PROSTE. To zdjęcie powinno wyleczyć Cię z kompleksów ud , podudzi i kostek!!!
Ju

benia pisze...

co do prostoty nie będę się sprzeczać, mamy tu jej rózne oblicza, co do średnicy zaś pocienkować niebieskich nie zawadzi:)

Anonimowy pisze...

Informacja dla Ziela.
Te niebieskie nogi należą do Beni:)
Alaska

benia pisze...

informacja dla alaski: to NIE SĄ niebieskie nogi. to są nogi FIJOLETOWE !!!

BratZacieszyciela pisze...

co prawda latwiej grube nacienkowac niz cienkie pogrubic, ale w tem wypadku nic nie robic! za zadne skarby!